Artykuły

Chłopaki też płaczą

- Nie rozmyślam o dawnych etapach mojego życia. Funkcjonuję raczej w teraźniejszości i w przyszłości. Przeszłość to anegdota - mówi MARIAN DZIĘDZIEL, aktor Teatru im. Słowackiego w Krakowie.

Zagrał Pan w prawie 50 filmach i serialach. Pana pierwsza rola, jeszcze na studiach, to był, zdaje się, epizod w Stawce większej niż życie?

- To prawda, zresztą prawie wszyscy młodzi aktorzy z mojego pokolenia debiutowali w tym serialu, brakowało ludzi do epizodów, dlatego zwożono nas wtedy z Krakowa niemal hurtem. Razem z Leszkiem Piskorzem graliśmy dwójkę łączników w odcinku pod tytułem Liść dębu. W tym samym odcinku debiutował inny kolega ze szkoły teatralnej - Mikołaj Grabowski, także Teresa Kamińska, później znana jako Teresa Marczewska. A na moim roku byli również m.in. Urszula Popiel, Jurek Trela, Leszek Teleszyński, Henryk Talar, Halina Wyrodek, Jerzy Fedorowicz, Andrzej Kierc. Świetna ekipa.

Artystowski Kraków pod koniec lat 60. musiał wyglądać dla Pana - chłopaka z prowincji - jak piekło i raj jednocześnie, hipisowska, intelektualna mekka.

- Trafnie to pan ujął. Kraków był jednocześnie piekłem i niebem. Pochodzę z Gołkowic pod Wodzisławiem - z tradycyjnej, śląskiej rodziny. Pewne rzeczy wydawały mi się nie do pojęcia. Szczęśliwie z reguły "te rzeczy" okazywały się w końcu bardzo przyjemne.

Pana ojciec był górnikiem?

- Pracował w kopalni, jak wszyscy.

Pewnie wybór Pana drogi życiowej niezbyt go ucieszył.

- Przeciwnie, nie miał nic przeciwko tej decyzji. To był wspaniały człowiek. Pracował jako stolarz, ale kochał teatr i literaturę. Kiedy dowiedział się, że będę zdawał do szkoły teatralnej, skierował mnie do swojego znajomego, u którego mogłem - po raz pierwszy w życiu - posłuchać płyt z recytacjami wierszy, bo byłem prawie zielony.

To skąd ta dziwaczna decyzja?

- Czy ja wiem - może ze wstydu, może z przekory? Na pewno w jej podjęciu utwierdzał mnie mój przyjaciel z liceum, dzisiaj uczony, Andrzej Dragon. Andrzej bardzo interesował się literaturą, był inteligentny, oczytany, wiersze też recytował dużo lepiej ode mnie. Same egzaminy do PWST z moim udziałem przypominały jednak farsę.

Dlaczego?

- Byłem Ślązakiem i mówiłem czystą śląską gwarą, pochylając samogłoski. Także na egzaminie. Nie potrafiłem inaczej. Recytowałem "Stepy akermańskie", a cała komisja umierała ze śmiechu. Zamiast frazy"Wpłynąlem na suchego przestwór oceanu", mówiłem coś w rodzaju - "wpłynąłem na suchego przestwór oceanu / Jadymy, nikt nie woło". Wszyscy leżeli na stole, zasłaniali oczy, tylko jeden profesor Fulde dopytywał mnie dalej. Myślę, że ich po prostu rozbawiłem do tego stopnia, że postanowili dać mi szansę. Kiedy bezradny stałem w korytarzu, podszedł do mnie profesor Krzemiński i powiedział: "Dobrze, przyjmiemy pana, ale tylko pod warunkiem, że w pół roku nauczy się pan mówić porządnie po polsku". Popatrzyłem mu prosto w oczy, chwilę się zastanowiłem i odpowiedziałem: "Ja, naucza się". Spróbowałem...

Szklany stół, na nim żółte gerbery i białe goździki, za chwilę zaśpiewa Dalida... Moje pierwsze wspomnienie z Marianem Dziędzielem to był krakowski "Telewizyjny Koncert Życzeń".

-. Naprawdę pan to pamięta? Boże święty, myślałem że wszyscy zapomnieli.

A jednak...

- Trochę się tej fuchy wstydziłem. W telewizji nie było jeszcze reklam, nie zdążyliśmy się przyzwyczaić. Środowisko niechętnie przyjmowało podobne pomysły.

W programie zawsze był Pan nienagannie "wyfraczony". Skąd Pan brał te wszystkie garnitury?

- Z domu. Żadne firmy nas nie sponsorowały. Miałem dwa eleganckie, szyte na miarę, smokingi. Pozostałe przynosiłem z teatru. Z magazynu. Dzisiaj, z dystansu czasowego, dobrze wspominam tamte lata. W życiu robiłem o wiele gorsze i mniej chwalebne rzeczy niż prowadzenie "Koncertu Życzeń."

Chodzi o alkohol?

- Także i o to. Nigdy nie ukrywałem, że nic, co ludzkie - w dobrym i złym - nie było mi obce. Ale nie chcę już do wracać do tego tematu. Teraz, dobijając sześćdziesiątki, radzę sobie o wiele lepiej, niż kiedy byłem młodym człowiekiem. Czuję, że znowu jestem w formie.

Zawodowo jest Pan w formie wręcz olimpijskiej: W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zagrał Pan w siedmiu filmach i serialach. Role większe, mniejsze, ale zawsze chwalone. To tak, jakby na naszych oczach spełniał się właśnie Pana prywatny "Koncert Życzeń".

- Tak pan uważa? Nie zastanawiałem się nad tym. Przez wszystkie lata grałem w kinie, telewizji i teatrze dużo, czasami nawet za dużo, w urozmaiconym repertuarze. Może tylko te "urozmaicenia" nie wypadały najlepiej? Ma pan jednak rację, teraz tych propozycji jest więcej, są ciekawsze.

Nowy rozdział w Pana zawodowym życiu otworzyło spotkanie z Krzysztofem Krauze. W "Grach ulicznych" przejmująco zagrał Pan Kunę, byłego pracownika SB.

- Chyba wtedy po raz pierwszy w mojej zawodowej karierze przygotowania do filmu naprawdę mnie zafascynowały. Otrzymałem od Krzysztofa mnóstwo materiałów na temat bohatera. Zrozumiałem dramat tego wykształconego przecież człowieka, który trochę na własne życzenie znalazł się na dnie ludzkiej hierarchii.

Wielkie wrażenie robi w "Grach ulicznych" znakomita scena pijackiej rozmowy Kuny z Jankiem (Redbad Klynstra) na tle kołyszących się żniw i żytniej wyborowej.

- Pamiętam, że kiedy pierwszy raz przyszedłem na casting do szkoły teatralnej, Krzysztof Krauze niespodziewanie zapytał mnie, czy umiem kosić zboże? A ja, chłopak ze wsi, akurat kosić potrafiłem świetnie. "Gry uliczne" to był zwielokrotniony zbieg okoliczności: późniejszy autor "Wesela", Wojtek Smarzowski, robił fotosy i kręcił reportaż z planu, Łukasz Kośmicki, operator "Gier", napisał scenariusz do "Sezonu na leszcza" i polecił mnie Bogusiowi Lindzie. Współautorem scenariusza "Sezonu na leszcza" był też Wojtek Smarzowski, który zaproponował mi role w "Kuracji", "Małżowinie", wreszcie w "Weselu".

Gdybym nie wiedział, że w "Weselu" grają zawodowi aktorzy, byłbym przekonany, że to naturszczycy.

- Zwłaszcza za granicą, gdzie nasze twarze są anonimowe, Wojtek często słyszy to pytanie. Myślę, że on zwyczajnie doskonale wiedział, jakich chce mieć aktorów. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy w pierwszym dniu zdjęciowym, z moją filmową żoną - Iwoną Bielską, usiedliśmy obok siebie w remizie, żeby pooglądać ludzi, przypatrzeć się im. Powoli budynek zapełniał się aktorami. Specyficznymi... Iwona siedzi - patrzy, patrzy, wreszcie mówi do mnie: "Rany boskie, Maniek, brzydszych to już nas nie było!".

W "Weselu" od pierwszych scen wchodzimy w posępny, ale przecież doskonale nam znany, odpychający świat.

- Pamiętam mejla, którego dostałem od Wojtka na kilka miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć. Napisał, że jedyną rzeczą błyszczącą w filmie będzie srebrne audi, reszta ma być ciemna, matowa, brudna.

Grany przez Pana Wojnar jest w gruncie rzeczy podobny do Kuny z "Gier ulicznych", Ferka z "Mojego Nikifora" czy Banasia z "Gliny". Ani specjalnie dobry ani zły.

- Za wszelką cenę chciałem obronić Wojnara przed karykaturą. Budzi zażenowanie, politowanie, ale nie jest zły. Pieniądze, które zarobił, stworzyły mu pewne życiowe wygody, dlatego chociaż raz w życiu postanowił pokazać się w możliwie najlepszym świetle, korzystnie sprzedać. Nie wyszło.

Wojnar wzbudza litość, jest ludzki. Płacze.

- Mężczyźni, wbrew pozorom, płaczą często. Może tylko robią to bez dodatkowych fanfar: po cichu, w kącie. Nie mogę już słuchać tych bredni, że prawdziwy mężczyzna nie powinien płakać - a niby dlaczego? Nie powinien lamentować, ale płacz ma moc oczyszczającą. Płacząc, dajemy upust wewnętrznemu bólowi. Wojnar przeżył tragedię, dlatego się rozpłakał. '

Po premierze wspominał Pan, że wiele było w Wojnarze z Nosa, którego zagrał Pan w teatralnym "Weselu" Wyspiańskiego w reż. Mikołaja Grabowskiego.

- Postać Nosa była mi bliska. Zmagając się z Nosem, próbowałem zagrać człowieka zagubionego w rzeczywistości. Uznałem, że jego grandilokwencja, opilstwo są zasłoną dymną dla wielkiego dramatu, dla tragedii. Tę cechę Nosa postanowiłem przenieść do roli Wojnara. Ale przy tworzeniu postaci Wojnara nie podpierałem się tylko Nosem. Patrzyłem także na Gospodarza, Chochoła, na Czepca...

Jednym z oczywistych kryteriów trwałości i wartości dzieła pisarskiego jest jego obecność w mowie potocznej.

- Zdania, frazy, epitety, które zostały zaanektowane do naszego języka na ogół jak najlepiej świadczą o całościach, z których je zaczerpnęliśmy. Podobnie z "Weselem" Wyspiańskiego. Ten "Polaków portret własny" jest bodaj najbardziej znanym zbiorem cytatów. Mówimy cytatami z "Wesela", myślimy "Weselem"

...Tylko od ponad stu lat jakoś nie potrafimy wyciągnąć z tej lektury wniosków.

- To ciągle jest sztuka o nas, smutnym kraju nad Wisłą. Wyspiański przeczuł i zapisał nasze nieuleczalne polskie choroby - niemożność porozumienia ponad podziałami, prywatę, egoizm.

Wojnar w "Weselu" to najważniejsza, ale przecież nie jedyna Pana istotna rola filmowa w ostatnich latach, można wręcz odnieść wrażenie, że w ogóle nie schodził Pan na dłużej z planu filmowego. Przypomnijmy - epizod w "Pianiście" Polańskiego, potem Wojnar, Banaś w "Glinie", Zenek w "Show", Ferek w "Moim Nikiforze", Kondeja w "Oficerze", Helmut w "Vincim", Horst w "Komorniku" Falka.

- A kilka następnych propozycji czeka. Cieszę się. Zwyczajnie, po ludzku się cieszę. Nie zastanawiam się jednak nad tymi prezentami od losu, podobnie jak nie rozmyślam o dawnych etapach mojego życia. Funkcjonuję raczej w teraźniejszości i w przyszłości. Przeszłość to anegdota.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji