Czas w życiu człowieka
POWRÓT po dwóch tygodniach do telewizora przypadł w szczęśliwym dniu. Nadawano telewizyjną inscenizację dramatu Thorntona Wildera "Długi obiad świąteczny". Pierwsza refleksja - prawie nie znamy tego pisarza. Wprawdzie "Nasze miasto" cieszyło się przez lata zasłużonym powodzeniem na wielu scenach, ale co jeszcze wiemy o dramaturgii Wildera i jego poetyckim teatrze? Przypominają się "Idy marcowe" i to wszystko.
"Długi obiad świąteczny" wzbogacił naszą wiedzę i przyniósł radosną satysfakcję z powodu obcowania ze zjawiskiem niezwykłym, z umiejętnością mówienia o sprawach człowieka w sposób lakoniczny a zarazem pełny, z darem wiązania rzeczy wielkich i małych, smutnych i wesołych w jedną prawidłowość losu ludzkiego. W krótkim utworze zawarł autor dziewięćdziesięcioletnią historię trzech pokoleń jednego rodu, z oszczędną precyzją ukazał życie w całym bogactwie prawidłowości.
Akceptujemy teatralną syntezę Wildera, albowiem autorowi udało się głównym bohaterem sztuki uczynić czas, instrument regulacji, siłę tworzącą i niszczącą. Czas nadaje wszystkiemu sens i naprawia wszystkie bezsensy. Dzięki czasowi właściwie przyjmujemy i oceniamy dobro i zło stojące na naszej drodze.
Takie właśnie odczucia wzbudzała w nas piękna sztuka Wildera. Ludzie starzeli się i odchodzili w sposób piękny, ponieważ pozostawiali po sobie życie: dzieci, wartości materialne, duchowe, talenty, umiejętności... A najważniejsze - pokolenie następne było nową, wyższą wartością w sensie społecznym.
Satysfakcję sprawiał nam również kontakt z niecodzienną formą teatru poetyckiego Wildera. Telewizja i zrobiła bardzo dużo, by teatrowi temu pomóc sprawnością techniki. Przypomnę chociażby świadomie zamazywany, zamglony obraz w momentach, gdy z bohaterami stawało się coś ważnego - odchodzili ze świata, wracali w przeszłość...
Świetnie z punktu widzenia warsztatowego pokazano nam fizyczne skutki starzenia. Charakteryzacja, o której w recenzjach rzadko się wspomina (podobny los spotyka innych współtwórców teatru: akustyków, elektryków...) w inscenizacji "Długiego obiadu.." pełniła bardzo ważną rolę. Drobnymi zabiegami charakteryzatorskimi przekształcano pojęcie czasu w siłę fizyczną.
Wreszcie trzeci powód satysfakcji - aktorstwo. Zgromadzono w przedstawieniu aktorów wyjątkowo wrażliwych na urok i subtelność literatury poetyckiej. Mam na myśli Zofię Mrozowską w roli kuzynki Ermengardy, Annę Milewską jako Łucję, Barbarę Ludwiżankę, grającą matkę, a także Andrzeja Antkowiaka, Jana Matyjaszkiewicza, Anitę Dymszównę, Piotra Fronczewskiego...
A teraz inny teatr, mający nie mniej zwolenników. Sobotni Teatr Rozrywki wystawił "Zaciszny pensjonat" według Walentina Katajewa. Fabuła komedyjki nie wyróżnia się niczym niezwykłym. Cały komizm w zabawnych nieporozumieniach. Nikt nie zna całej prawdy. Wszyscy występują w dwuznacznych sytuacjach albo posądzani są o urojone winy. Akcja żywa, prowadzona w dobrym tempie, o farsowym zabarwieniu. Wśród wykonawców tej klasy mistrzowie komedii co Irena Kwiatkowska, Roman Kłosowski, Cezary Julski, Jarema Stępowski.
Nieco poniżej normy jaką demonstruje teatr telewizyjny znalazło się widowisko szczecińskie "Listy z morza" według prozy Andrzeja Perepeczki. O tym, że nie można każdej prozy adaptować na scenę czy ekran, wiemy nie od dzisiaj. Adaptowanie prozy pozbawionej całkowicie dramatyczności mija się z celem i wyświadcza jej (prozie) "niedźwiedzią przysługę". Tak też stało się z "Listami z morza". Próby inscenizowania listów wypadły banalnie.
Za kilka dni rozpoczną się programy świąteczne. Telewizja zazwyczaj przywiązuje wiele uwagi do repertuaru świątecznego. Z częściowych zapowiedzi wynika, że nie powinniśmy narzekać, chociaż - kto wie, jak będzie z realizacją obietnic.
Bez ryzyka możemy przyjąć, że jeden cykl programów nie przyniesie zawodu i spotka się z gorącym przyjęciem widzów. Mam na myśli trzeci festiwal widowisk lalkowych, który 23 grudnia otworzy gdańskie widowisko "Czarodziejskiego młyna" - laureata ubiegłorocznego konkursu.