Artykuły

Długi program świąteczny

Twórczość Thorntona Wildera na tle eksportowej kultury amerykańskiej zawsze wydawała się mało amerykańska. Na tle Caldwella i Hemingwaya, Saroyana i Millera, którzy sukcesy swoje zawdzięczali między innymi energicznej manifestacji kolorytu i folkloru środowiskowego rodem z tamtego kontynentu, Wilder odznaczał się odmiennymi cechami. Jego proza zawsze ciążyła ku przypowieści, jego dramat najbliższy jest chyba tradycji moralitetu. "Idy marcowe", "Nasze miasto", "Długi obiad świąteczny" i inne wykazują pewien rys wyrafinowania, przynależność do gatunków sztuki europejskiej, podobnie jak jego bardzo literacki modernizm, który sprawił, że dramat Wildera tak naturalnie współbrzmi z tradycjami awangardy teatralnej. Tym większe zainteresowanie wywołać musi każda próba telewizyjnej adaptacji tego pisarza na naszym gruncie.

Pokazano "Długi obiad świąteczny". Jak to wypadło? Szczerze mówiąc, nijako i bezbarwnie, nudno, jak długi program świąteczny, ale emitowany o tydzień wcześniej. O całe siedem dni. I trudno tu winić aktorów, reżysera, telewizję - po prostu Wilder minął się tym razem ze swoimi wykonawcami. Być może, utwór ten nie poddaje się technice kamery, kłóci się z zasadą ekranu, małego czy dużego. To, co z takim pietyzmem konstruował Wilder, w wersji telewizyjnej rozsypało się jak domek z dziecinnych klocków. Utwór oparty na retardacji, na finezyjnym opóźnieniu akcji w celu spotęgowania napięcia - okazał się na szklanym ekranie rozwlekły i nużący, mimo iż trwał w sumie niecałą godzinę. Celowo dobierane przez Wildera komunały, kwestie obojętne i bezbarwne, które w zamierzeniu miały brzmieć jak ponadczasowe ogólniki, stały się płaskie i jałowe, pozbawione drugiego dna, co niewątpliwie umie wydobyć teatr w swoim działaniu bezpośrednim, na scenie. Cała metafizyka Wildera, lunatyczne zapatrzenie w upływający bezszelestnie czas, elegia ku czci ginących w przeszłość pokoleń, niewymierna i daremna wartość ludzkiego działania, w tym wydaniu graniczyła ze skrajnym i niemożliwym do usprawiedliwienia banałem.

Przy długim stole, w wielkim domu amerykańskich przemysłowców zasiadają do obiadu świątecznego trzy generacje. Pierwsza wspomina odległe czasy pionierstwa, druga żyje w epoce amerykańskiej prosperity z połowy obecnego wieku, trzecia odczuwa już powiew kryzysu i pierwsze niepokoje egzystencjalizmu. Ale to wszystko w sztuce Wildera jest tylko napomknieniem, aluzją, materiałem dla domysłów. Dom ma szczelnie chronić dramat rodziny od przemijających koniunktur historii. Indyk na amerykańskim stole jest wieczny, borówki podawane do indyka są wieczne, i czerwone wino, i rytualne kwestie wypowiadane w rodzinnym gronie. Ludzie żyją, umierają, zawierają nowe związki i płodzą dzieci, a przy tym stole nieodmiennie przez całe pokolenia pada tożsama kwestia: "Podać ci udko, czy pierś indyka?" I dzielą tego indyka przez pokolenia, wykonują te same gesty, wspominają te same wydarzenia, choroby sąsiadów i kazania świąteczne, tylko że z każdym następnym pokoleniem rośnie cudzysłów, jak gdyby ojciec cytował dziada, syn ojca, a syna wnuk. Pod koniec sztuki dom pustoszeje, na scenie pozostaje dekoracja bez aktorów; widzowi pozostawiono ważki domysł; co się też za tą dekoracją-domem przez cały czas kryło? Fabryka gospodarzy? Przemysł amerykański? Tradycje majątkowe i kariery? Demokracja i dobrobyt? Mniejsza z tym. Ważne jest może tylko to, że "Długi obiad świąteczny" tak ściśle przylega do doświadczeń awangardy teatralnej i że za pomocą sytuacji najprostszych, dialogów wymijających, efektów statycznych osiągnął Wilder rezultat znany z nowoczesnego dramatu francuskiego lat pięćdziesiątych, dramatu Ionesco, Salacrou i innych.

Rytualny gest i rytualne słowo teatr dzisiejszy umie wydobyć nie z takich tekstów jak sztuka Wildera. Teatr współczesny stojący pod znakiem rytualizmu radzi sobie doskonale z byle scenariuszem i na tę modłę potrafi zaadaptować każdą dziewiętnastowieczną komedię. Może tylko więcej groteski i humoru rozciera w swoim moździerzu, aby uzyskać pożądany - i jak to się dziś powiada nowoczesny - skutek. Pojmuję poczynania Bogdana Augustyniaka, reżysera długiego programu świątecznego; pragnął zachować akcenty moralitetu Wildera, tej interesującej sztuki świetnego pisarza. Ale w telewizji zamiast drugiego dna ukazała się zastanawiająca i przeraźliwa pustka, dialogi utraciły swą ważkość, gesty stały się wiotkie, a całość trąciła amatorszczyzną. Zobaczyliśmy Amerykę faulknerowskiego Compsona, ale mniej sugestywną, stojącą na jakimś rozdrożu. Moralitet się rozwiał, a ta Ameryka Wildera już niewiele nam mówi w erze kontestacji i pochodów murzyńskich, rebelii studenckich, w erze Martina L. Kinga i prezydenta Nixona.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji