Artykuły

Wieszcz zdziadziałych Piotrusiów Panów

O teksty Hanocha Levina walczy dziś większość teatrów uznanych i miernych, prywatnych i offowych. Są ratunkiem dla reżyserów, którym ciężko przychodzi skomunikowanie się z publicznością - pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Kto choć raz nie obudził się w środku nocy z jękiem: "Co ja tu robię?". Na tym poczuciu opiera się polski sukces dramatów Hanocha Levina. Jego "Udrękę życia" z Januszem Gajosem i Anną Seniuk można oglądać w Teatrze Narodowym. Może i targał sumieniami żydowskich liberałów, narażał się władzom Izraela i Palestyny, był samotnym głosem izraelskiej lewicy, przypominał o bezsensie wojny zawsze, gdy głoszono konieczność "zbrojeń i ataków prewencyjnych".

Ale dla Polaków izraelski dramaturg Hanoch Levin (1943-99), potomek rodziny z Opoczna, to nie pisarz polityk, ale autor czasów ideologicznej stagnacji. Próby wystawiania jego fantastycznych tekstów antywojennych (np. "Morderstwo", reż. Piotr Cieślak, Teatr Dramatyczny w Warszawie, 2002) kończyły się porażkami. Autorzy inscenizacji nie mogli się zdecydować, dlaczego po nie sięgają. Czy chcą skomentować konkretne wydarzenia w dalekiej Strefie Gazy? Czy opowiedzieć się przeciwko "przemocy w ogóle". Powstawały więc spektakle pozbawione ostrości.

Hanoch Levin jako autor politycznie zaangażowany nigdy w Polsce nie wypłynął. Przyćmił go inny Levin - wieszcz neurotyków z poczuciem zmarnowanego życia i marzeniami o wyrwaniu się z ekonomicznej prowincji, uczuciowego marazmu, zależności od matki. Triumfuje i bije kasowe rekordy.

Dlaczego? Bo zajął się dwoma podstawowymi niepokojami ludzkości. Po pierwsze, poczuciem, że prawdziwe życie jest gdzie indziej, a stan obecny to tylko preludium do czegoś ekstra. Po drugie, lękiem o to, czy zostaniemy zapamiętani. Wokół tych spraw zbudował kilkadziesiąt sztuk, wiersze, piosenki i opowiadania. I to okazało się kluczem do sukcesu na polskim rynku przeżywającym chwilowy kryzys ideowy.

Publiczność zmęczyła się już oskarżeniami pod adresem dawnych wrogów (prawicowy i lewicowy fanatyzm, patriarchat, neoliberalizm itd.). Nowych "winnych" jeszcze nie znaleziono. Teatr polityczny ustąpił więc dziś miejsca teatrowi portretującemu lifestyle i codzienne niepokoje klasy średniej. Levin nadał się na ten moment przejściowy idealnie.

O jego teksty walczy dziś większość teatrów uznanych i miernych, prywatnych i offowych. Są ratunkiem dla reżyserów, którym ciężko przychodzi skomunikowanie się z publicznością. Sięgają po niego wszyscy, którzy na temat życia mają zdanie jak najgorsze, ale boją się zalać scenę litanią pretensjonalnych skarg.

"Kruma" wystawiał m.in. Krzysztof Warlikowski (Stary Teatr w Krakowie i TR Warszawa). "Udrękę życia" - Agnieszka Olsten (Teatr Jaracza w Łodzi). Był "Shitz" (Teatr im. Słowackiego w Krakowie, Teatr Ateneum w Warszawie) i "Pakujemy manatki" (Teatr im. Horzycy w Toruniu). Te dramaty można wystawić niemal bez ryzyka. Komu nie starczy talentu na wyciśnięcie z nich traktatu egzystencjalnego, ulepi przynajmniej zgrabną, sentymentalną komedię.

W "Sprzedawcach gumek" w reżyserii Artura Tyszkiewicza (Teatr Imka w Warszawie), jednym z najbardziej udanych spektakli wg Levina, nie ma estetycznych eksperymentów, a ulotna magia opiera się głównie na powtarzaniu starych prawd. Sentymentalny klimat punktowany muzyką na żywo nie stał się jednak ani przez chwilę tandetny. Poranieni przez rodziców, doświadczeni przez kolejnych partnerów bohaterowie pragnęli już tylko chronić status quo. I byli w tym boleśnie przekonujący.

Bo postaci Levina to elokwentni nieudacznicy potrafiący formułować pretensje wobec świata z zapałem i finezją. Są wspaniali, gdy narzekają. Wielcy, gdy wynajdują usprawiedliwienia dla własnej marności i tchórzostwa. Stany depresyjne, nerwice i zwykłą nudę zmieniają w fascynujące popisy oratorskie, pełne Boga i seksualnych fantazji. Okazało się, że to właśnie bohaterowie naszych czasów - względnego spokoju politycznego (nawet awantury "smoleńskie" nie wpływają bowiem na odczuwalną w praktyce codzienność) i stopniowego osuwania się w życie osobiste.

"Udrękę życia", jedną z najbardziej popularnych sztuk Levina, Jan Englert wystawił właśnie na dużej scenie Teatru Narodowego w Warszawie. Tytułowa "udręka" dopada Jonę Popocha (Janusz Gajos) w środku nocy. Uliczne światła za oknem wydają się mu się galaktyką wirującą wokół jego problemów. Z olbrzymiego ekranu nad sceną znikają zarysy latarni, z każdego błysku rodzi się mgławica, perspektywa ludzka zmienia się w boską. Jonę świerzbi dusza, marzenia wyrywają się ku wielkości. Jedyne, co przeszkadza mu odbyć duchowy lot ponad poziomy, to Lewiwa (Anna Seniuk). Potargana, chrapiąca żona leży obok niego na łóżku jak dowód rzeczowy porażki.

Jona wyrzuca ją z posłania i zaczyna rytualną kłótnię. Ze sceny padają sztampowe: "Ty zawsze", "Ja nigdy", "Odchodzę", "Zabiję się". Małżonkowie odgrywają przed sobą gorzką komedię z rozpisanymi rolami. Żadne nie chce prawdziwej zmiany. Zamieszanie tylko wzmacnia ich wzajemne uzależnienie, przyklepuje status quo.

Janusz Gajos i Anna Seniuk traktują "Udrękę..." jak komediowy samograj z nutką melancholii. Grają banalnych prowincjuszy, nie szukają w sztuce egzystencjalnych głębi. Zadowalają się udziałem w pociesznej obyczajówce. Tekst Levina to zapis komicznej pseudotortury przeprowadzanej dla dobra i trwałości związku.

Dramaty Levina podtrzymują chwiejący się związek polskiej publiczności i sceny. Są wystawiane jako bezbolesne, choć zadziorne opowiastki "o każdym z nas". O każdym, kto nie przeżywa aktualnie prawdziwego dramatu, nie walczy o finansowe przetrwanie i może sobie pozwolić na babranie się w problemach zastępczych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji