Artykuły

Teatr układasz

To niby nic nowego: zamiast na widownię wchodzimy na scenę. Niewygodnie, ciasnym przejściem, chyłkiem. Zamiast w miękkich fotelach siadamy na twardych, piętrowo ustawionych ławach. Jak niegdyś w teatrach studenckich: żadnej pompy, żadnej oficjalności, prostota sprzyjająca skupieniu. Znowu nic nowego. Trochę to jednak dziwne, jeśli zważyć, że w tytule spektaklu puszy się i nadyma pretensjonalność. "Wieczór polski" - afisz zdaje się zapowiadać kolejny obchód, kolejny koncert, kolejną galę.

Ale nie, pomyłka. Aktorzy grają bowiem "Nie-Boską komedię" i w dodatku wcale nie tam, gdzie można było się tego spodziewać. Nie "po studencku" między widzami, ale po drugiej stronie rampy. Podnosi się żelazna kurtyna i następuje lustrzane odwrócenie miejsc. Postaci Krasińskiego pojawiają się na krzyżujących się ze sobą podestach przecinających rzędy pustych krzeseł. Nic nowego? Być może, ale dzięki architekturze toruńskiego teatru powstaje w ten sposób seria czystych obrazów, galeria pięknych kostiumów. Ogromna przestrzeń - odpowiednio oświetlana i nasycana zmienną w nastroju muzyką - połyskuje złoceniami ozdobnych lóż i balkonów. Przestrzeń, w której brzmią czasem melancholijne smyczki, czasem dramatyczne nuty Chopina, a czasem jakby pomruki dział - ze zdumiewającą łatwością mieści w sobie wszystkie wymagane przez Krasińskiego miejsca akcji. W tej niezwykłej scenerii - celnie wykorzystanej przez Krystynę Meissner, Aleksandtę Semenowicz i Zbigniewa Karneckiego - każdy znak ogromnieje: płonący kandelabr "buduje" zamek 0kopów Św. Trójcy, dzwonek ministranta ewokuje kościół, miecz tworzy pole bitwy, czerwona kokarda - obóz Pankracego. Potężnieją też efekty symboliczne: arystokraci obserwujący samotne zmagania Hrabiego Henryka z wysokości teatralnego balkonu, słowa "Galilaee vicisti!" wypowiedziane na przecięciu dwóch czarnych podestów.

Krystyna Meissner wykreśla ogromne partie tekstu. Wolno się domyślać, że nie do końca ufa aktorom. Ma rację, bo z pierwszej części zapamiętuje się bodaj tylko jedną ważną scenę: nieudany lot, trzepot rąk obłąkanej Żony i tekst mówiony świetnie przez Magdalenę 0strouch. Meissner stawia więc na obraz. Nie idzie jej jednak tylko o piękne kompozycje. Bo z nie mniejszą siłą działa na tej "scenie" mechanizm przeciwny. Teatr obejmuje tu wszystko, ale też wszystko okazuje się tu tylko teatrem. Nie bez przyczyny Złe Duchy prześladujące Męża oraz "wolni ludzie" noszą maski teatralne. "Nie-Boska" zostaje jakby "zamknięta", Hrabia Henryk zaś to ktoś, kto pomnaża teatr, pomnaża nierzeczywistość. Układa dramat, w którym nie tylko gra główne role - mitycznego Poety i mitycznego Rycerza - ale przekazuje je potomnym. Teatralizuje życie, mistyfikuje historię. Nie oddziela prawdy od złudy. Podobnie jak kontrpartner Hrabiego - dorównujący mu kabotyństwem Pankracy (aktorzy grający obie role - Mirosław Kropielnicki oraz Ildefons Stachowiak - z różnym skutkiem próbują realizować tę, wyraźną przecież, intencję reżysera). Na zamku Św. Trójcy nie dochodzi więc do pojedynku na racje. Nie rozmawiają ze sobą intelektualiści, lecz demagodzy, ideolodzy o rozpłomienionych oczach. I obaj przegrywają.

Motyw poety-aktora-kabotyna dosyć nieoczekiwanie łączy pierwszą część wieczoru z drugą - równie nieoczekiwaną interpretacją "Małej apokalipsy". Akcja rozgrywa się już, jak Pan Bóg przykazał, blisko widzów: na środku stoi dobrze wszystkim znana szarobura brudna latarnia, obok niej betonowy kosz na śmieci. Narrator z książki Konwickiego - Ja (Ildefons Stachowiak) to zaskakująco młody, ale już mocno zblazowany intelektualista. Z tych, co izolują się od brudnego życia, wolą dandyzm na realno-socjalistyczną miarę. Rzeczywistość społeczno-socjalistyczną zamieniają za pomocą maszyny do pisania w pseudofilozoficzne dywagacje. A głębokie uczucia w pełną seksualnych obsesji prozę (tak właśnie ustawiono sceny ze znakomitą, ciepłą, liryczną Nadieżdą Jadwigi Kuty, która nawet ordynarny kubek umie tulić w dłoni jak najcenniejszą porcelanę).

Do monologu o końcu świata, który rozpoczyna akcję, powód temu spadkobiercy Poety daje cegła, która niczym gwiazda spada mu przed nosem na ziemię. I Ja zaczyna jak Hrabia Henryk - od współtworzenia nierzeczywistości. Kończy jak Pankracy - porażony i urzeczony wizją Boga, a zarazem samotny wśród swych towarzyszy niedoli, którzy wbijają teraz wzrok w ekrany telewizorów produkujących papkę Bierut-Gomułka-Breżniew-Chruszczow-Gierek i da capo.

Bohater schodzi ze sceny, przechodzi czarnym podestem z "Nie-Boskiej" i znika za drzwiami na foyer. Czy to już koniec metafory teatru? Bo antyutopia, idealizując doświadczenia przeszłości - także uprawia teatr. Czy udało się wyrwać z niego narratorowi? To nie są wcale błahe pytania. Zwłaszcza w czasie, gdy "Wieczór polski" kojarzy się raczej z galą niż z "Wyzwoleniem".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji