Artykuły

Chciałbym wrócić do klasyki

- Myślę, że mało kto wyobraża sobie mnie mówiącego wierszem, nie tylko poprawnie, lecz porywająco. Dobrze czułbym się w charakteryzacji, świetnie bym się nią bawił. Chciałbym wrócić do klasyki - mówi BORYS SZYC, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie.

Urodził się pan w 1978 r. Jakie to pokolenie?

- Papieskie! Powiedziałem żartem, a przecież to był ważny rok - Karol Wojtyła został papieżem. Wtedy zaczęły się wszystkie przemiany. Mój rocznik miał mocny początek. Z późniejszych lat pamiętam migawki stanu wojennego. Mama trzymała mnie za rękę, uciekaliśmy przed "sukami". Wozy z armatkami wodnymi rozganiały demonstrację. Ktoś krzyknął: "Do kościoła?". Odpowiedź brzmiała: "Nie! Do kościoła wejdą!". Uciekliśmy do domu. Stałem w oknie i patrzyłem na to, co się dzieje na ulicy.

To są wspomnienia zomowskiej łapanki. Czy dziś kojarzą się z nadzieją czy zawodem, jaki przeżywa wielu Polaków?

- To wspomnienia trzylatka, sensacyjne - moja pierwsza akcja z milicją! Nie pielęgnuję ich z pietyzmem, nie wzruszam się. Pamiętam też kartki na słodycze, które można było wymienić na długie krówki. Dla dziecka to nie był problem, lecz zabawa. Dawałem karteczkę i dostawałem łakocie. Bawiłem się drewnianymi zabawkami, malowanymi bejcą. Na szczęście miałem ciotkę w Monachium. Kiedy odwiedziłem ją pierwszy raz, wjechałem na wielki piękny dworzec, zobaczyłem inny świat. W domu towarowym odkryłem całe piętro z zabawkami. Czego tam nie było - he-many, zamki! Zwariowałem i zgubiłem się. Obok domu dziadka była stacja benzynowa. Pracownicy pozwalali mi nalewać benzynę. Dostawałem napiwki od kierowców, a kiedy kończyłem pracę, mogłem sobie wziąć loda gratis z lodówki.

Pana pokolenie wcześnie zaczęło pracować.

- Wszystko działo się naturalnie, nieświadomie. To, co było nową rzeczywistością dla starszych, dla mnie istniało zawsze. Całe moje dorosłe życie przypada na III Rzeczpospolitą. Innej nie znam. Dopiero ucząc się historii, zdałem sobie sprawę z tego, w jakich przełomowych czasach żyję. Łączyłem je z osobistymi wspomnieniami. Traumy związanej z PRL nie przeżywam. Jestem z kraju pseudoamerykańsko-niewiadomojakiego.

Kraju spełnionych marzeń?

- Nie miałem wyboru, tutaj się urodziłem. Teraz widzę wiele negatywnych zjawisk, wiem, ile rzeczy powinno się zmienić. Najbardziej irytujące jest to, że gdyby mnie pan zapytał, którego z polityków poprę w wyborach, nie umiałbym odpowiedzieć, bo już nikomu nie ufam. Kiedy byłem w liceum, przeżywaliśmy zachwyt Unią Wolności. Wydawało się, że jednoczy inteligencję. Byłem blisko UW, choć polityka zawsze mnie odpychała. Wolałem rolę szkolnego błazna, który się wygłupia, żyje na uboczu głównego nurtu zdarzeń, patrzy na świat z dystansem. Typ "zdolny, ale leniwy". Lubiłem łamać konwencję, a czasami nawet pokazać wała. Zawsze walczyłem o swoją indywidualność. Dlatego nie chciałem iść do słynnej łódzkiej Jedynki, liceum w którym trzeba było chodzić w mundurkach. Często się nudziłem, potrzebowałem zmiany. Wybierałem towarzystwo ludzi nieprzeciętnych, którzy mieli coś własnego do powiedzenia, coś tworzyli. Również we mnie były zapędy artystyczne. Może z racji tego, że rodzice są plastykami.

Wielu pana rówieśników wyemigrowało?

- Myślę, że sporo, a coraz więcej wyjeżdża teraz. Moi najbliżsi znajomi pozostali. Inni krążą między Polską a zagranicą. Potwierdza się, że coś Polaków ciągnie tu z powrotem. Narzekają, chcą zmiany, ale to tu, na starych śmieciach, czują się najlepiej. Nie zjeździłem jeszcze całego świata, ale świetnie czuję się na południu Włoch. Myślę, że tam bym się odnalazł. Ale tu mam przyjaciół. Życie napisze dla nas nowe scenariusze. Wyjeżdżamy do pracy, zakochujemy się. Tworzą się setki nowych sytuacji.

Dlaczego wybrał pan teatr, a nie plastykę?

- Kiedy byłem dzieckiem, nie znano jeszcze określenia ADHD, zespołu nadpobudliwości, a na pewno go miałem. Nie umiałem usiedzieć w ławce. Chodziłem po klasie, zawsze chciałem coś pokazać, popisywać się. To było silniejsze ode mnie. Kiedy już trochę zmądrzałem, powiedziałem sobie: dość głupot - i poszedłem na konkurs recytatorski. Wybierałam się już na prawo, byłem laureatem olimpiady geograficznej, gdy dowiedziałem się o wcześniejszych egzaminach do szkoły teatralnej. Postanowiłem się sprawdzić. Chciałem też uciec z Łodzi, gdzie panował marazm. Nudziłem się tam, nie mogłem sobie znaleźć miejsca.

Ma pan swój aktorski autorytet?

- Minąłem się z największym, czyli Tadeuszem Łomnickim. Postacią charyzmatyczną w moim życiu jest Maja Komorowska. Była moim profesorem. Spotkanie z nią to pierwsze zderzenie z teatrem chłopaka z Łodzi, spłaszczającego spółgłoski, mówiącego niemal slangiem. Ogromnie podziwiam Janusza Gajosa i Jana Frycza. Zawsze próbuję się mierzyć z osobą, z którą gram. Nigdy nie paraliżuje mnie strach - czy to Krystyna Janda, czy Jerzy Stuhr. Takie spotkania mobilizują mnie. Chcę sam pokazać jak mogę zagrać rolę, żeby starsi aktorzy nie musieli mówić: "Nie bój się, chłopcze". Myślę, że im się to podoba.

Co pan wiedział o sobie, kończąc szkołę teatralną?

- Brakowało mi pracy nad formą w spektaklach według Witkacego i Gombrowicza. Dobrze czułem się w literaturze rosyjskiej. Grając Płatonowa w dyplomie, który reżyserowała Agnieszka Glińska, czułem, że to moja postać. Kobiety go tłamszą, ciągle o coś pytają, a on nie zna odpowiedzi, jakich od niego wymagają. To bardzo współczesny charakter. Młodzi ludzie też nie wiedzą jak odpowiedzieć na wiele podstawowych pytań. Żyją intuicyjnie. Za tę rolę dostałem nagrodę na festiwalu w Łodzi i angaż w Teatrze Współczesnym.

W filmie jest pan kimś zupełnie innym niż na scenie. Czy w "Symetrii", w roli młodocianego przestępcy, odnalazł pan swoją podwórkową duszę?

- Znałem takich ludzi i dobrze czułem tę postać w moim ciele. Budowanie roli zawsze zaczynam od ciała. Wyobrażam sobie jak bohater się porusza, patrzy, mówi. Szukam jego ulubionych ubrań, zainteresowań, notuję sobie, co lubi zjeść. Podchodzę do sprawy biologicznie i zmysłowo. W scenariuszu "Symetrii" nie było materiału na to, by zaskoczyć widza, dlatego musiałem zagrać rolę najmocniej jak się da, przekroczyć granice, nawet te obowiązujące gościa z aresztu śledczego na Białołęce. Najpierw znalazłem sobie dresik w ciucholandzie. Uczyłem się grypsery. Potem mieliśmy wynajętą celę w więzieniu. Dzięki reżyserowi Konradowi Niewolskiemu poznałem jego więziennych kolegów. Zobaczyłem świat, który jest mi obcy. Zacząłem się tam czuć źle, nieswojo, mimo że byliśmy pod kloszem. Udawałem twardziela, ale być naprawdę zamkniętym z tymi facetami, nie życzyłbym sobie. Jednak "Symetria" nie jest filmem o więzieniu. Pokazuje granice zła i dobra, normalności i szaleństwa. U każdego z nas przebiegają one inaczej.

A u pana?

- Wiem, że w skrajnej, ekstremalnej sytuacji, mógłby popełnić czyn, który zaprowadziłby mnie na drugą stronę krat, dlatego błagam Boga, żebym nie miał nigdy okazji zagrać takiej roli.

Tymczasem na planie filmowym przechodzi pan na stronę dobra. W "Vincim" grał pan złodzieja, który zostaje policjantem, w "Oficerze" od samego początku pana bohater jest gliną.

- Awansuje nawet do elitarnej jednostki. Pojawiają się kolejne pozytywne role. Jesienią zagram w "Nadziei" według pomysłu Kieślowskiego i scenariusza Piesiewicza. Reżyseruje Staszek Mucha, gra Zbigniew Zapasiewicz, Andrzej Seweryn, Zbigniew Zamachowski i Kamila Baar. Fabuła zasadza się na kradzieży dzieła sztuki z kościoła, ale to kino w stylu Kieślowskiego. Film o chłopcu, na którego oczach zginęła matka. Jako dorosły mężczyzna pozbawiony jest strachu, szuka go. Jednocześnie stara się zapobiegać złu, być aniołem stróżem ludzi chcących popełnić grzech. Bardzo się cieszę na ten film.

Długo czekał pan na główne role w"Oficerze" i "Nadziei". Czy minął już czas wczesnych debiutów, jakie mieli Michał Żebrowski czy Piotr Adamczyk?

- Oni grali w "Dziadach" lub dużych kinowych produkcjach. Dbał o nich Jan Englert, który zawsze opiekował się swoimi studentami. Ja musiałem szukać własnej drogi. Nie narzekam jednak, skończyłem studia ledwie cztery lata temu. Myślę, że dziś tak już jest na świecie, że każdy musi budować swoją karierę krok po kroku, na własną rękę. Popularność daje telewizja, ale artystyczną rangę można zdobyć tylko w kinie i teatrze. Często zastanawiam się, czy zagram jeszcze kiedyś jakąś wielką rolę klasyczną. Jaki to będzie miało sens, jak ją pokazać. Bardzo bym tego chciał, bo myślę, że mało kto wyobraża sobie mnie pamiętającego o średniówce, mówiącego wierszem, nie tylko poprawnie, lecz porywająco. Dobrze czułbym się w charakteryzacji, świetnie bym się nią bawił. Chciałbym wrócić do klasyki.

* * *

Borysa Szyca oglądamy w TVP 1 w serialu "Oficer", gdzie gra tytułową rolę agenta specjalnego policji. Wcześniej stworzył m.in. niezwykle mocną postać młodocianego recydywisty w kinowym filmie "Symetria". Na co dzień jest aktorem warszawskiego Teatru Współczesnego, gdzie trafił dzięki roli Płatonowa w spektaklu dyplomowym, wyreżyserowanym przez Agnieszkę Glińską. Zobaczyć go można tam w spektaklach "Bambini di Praga", "Porucznik z Inishmore", "Nieznajoma z Sekwany" i "Transfer".

Na zdjęciu: Borys Szyc w roli Bucefała w "Bambini di Praga", reż. Agnieszka Glińska, Teatr Współczesny, Warszawa 2001 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji