"Hamlet" prefabrykowany
"Hamleta" grywa się już od dawna we współczesnych strojach. Zamiast na hamletyzowanie Hamleta zwraca się uwagę na Mechanizm. Nikt nie będzie przy tym pielęgnował wiersza, skoro w świecie politycznych interesów mówi się zazwyczaj prozą. Takie są dzisiaj - nie da się ukryć - stereotypy wystawiania "Hamleta". Wszystkie one pojawiają się w przedstawieniu Guido de Moora, holenderskiego aktora i reżysera, byłego dyrektora artystycznego Royal Theatre w Hadze, zrealizowanym gościnnie w teatrze Studio.
Najpierw scenografia: tworzą ją cztery ruchome wieże-rusztowania z rur. Na każdej wieży zamontowany jest ruchomy reflektor, obsługiwany przez operatora - one tworzą podstawowe oświetlenie sceny. Do tego dołączają się czasami aseptyczne meble wykonane z identycznych, jak w wieżach, metalowych rurek. Całość rodem z wystawy wzornictwa przemysłowego. Fotele i niskie stoliki do przyrządzania drinków mogłyby stać w nowoczesnych biurach jakiejś firmy.
Dania bowiem jest tu jakby wielką firmą, a Klaudiusz (Jerzy Zelnik) to przystojny włoski gangster - playboy, parweniusz o nieskomplikowanych celach i prostych aspiracjach, drobnomieszczański w gruncie rzeczy, jak tacy gangsterzy. Histeryk i tchórz - po przedstawieniu "Zabójstwa Gonzagi" bierze proszek na uspokojenie. Nawet w swojej próbie modlitwy jest hipokrytą. Dopomaga mu Poloniusz (Jacek Jarosz) - straszny, głupi mieszczuch. Kiedy na początku karci i wypytuje córkę, jest okropnym papą z jakiegoś Bałuckiego. Podnosi loty w dalszych scenach - jest bourgeois z wyższych warstw, zawsze oczywiście głupim. Tym dwu "grubym rybom" towarzyszy jeszcze niezidentyfikowany typ w czarnych okularach (szef "secret service"?) i Ozryk. Ten nie jest bynajmniej zniewieściałym pajacem dworskim, jak to było np. u Oliviera. Gdy Hamlet go zaczepia, czuje się upokorzony i staje się agresywny. To on wykonuje szczególnie podłe plany szefa.
Nie ma oczywiście żadnych wątpliwości, jakie stosunki łączą Hamleta z Ofelią (Gabriela Kownacka). Prowadzili oni ustabilizowane sex life i ona ma dużo żalu, kiedy nagle on zaczyna się głupio zachowywać. Ofelia jest energicznym dziewczęciem w spodniach i białym swetrze; patrząc na nią, zastanawiałem się, jak ta zaradna kobiecinka będzie mogła wpaść w obłęd. Wpada potem, ale nie wychodzi to przekonująco.
Pod koniec trzeciego aktu Hamlet tradycyjnie już gwałci matkę (Elżbieta Kijowska),ona nie ma zresztą nic przeciw temu. W zdecydowanym odwrocie są dziś reżyserzy, którzy usiłowaliby potworność tej sceny oddać mniej trywialnymi środkami. Przy tym taki niewątpliwy Edyp - piękny przypadek - umożliwia proste rozwiązanie całej psychiki Hamleta, szczególnie w czasach, gdy katharsis tragiczne lubi się na scenie zastępować psychoanalitycznym (z bestsellerów przykładem może być choćby "Equus" Petera Schaffera). Hamlet gwałci więc jak zwykle matkę i komplikuje to trochę rozgrywkę gangu, ona bowiem pod koniec z pełną świadomością zarazem ratuje go i popełnia samobójstwo.
Ducha raczej nie ma. Przemawia tylko w pierwszym akcie - z megafonu, głosem Tadeusza Łomnickiego. Całość nabiera przez to zdecydowanie ziemskiego charakteru.
W głównej roli wystąpił Wojciech Malajkat, tegoroczny absolwent PWSTiF w Łodzi. Przy wszystkich zastrzeżeniach można powiedzieć, że rolę udźwignął. To znaczy: nie był zupełnie poprowadzony reżysersko. W pierwszej części przedstawienia (są trzy) gra w dziesięciu różnych stylach, próbując najprzeróżniejszych możliwością o jednolitości roli, konsekwentnym jej rozwijaniu, mowy nie ma. Trudno o to winić aktora. Żeby poradzić sobie z wypowiedzeniem i zagraniem rzeczy, które Hamlet zawsze, niezależnie od cięć tekstu, musi powiedzieć i zagrać, wśród tego dookolnego czarnego kryminału, trzeba by aktora bardzo doświadczonego. Malajkat ma dużo zdolności i zupełny brak rutyny. Rozbicie i niezdecydowanie Hamleta przejawia się głównie przykurczem, w jakim książę chodzi po sienie. Później, kiedy akcja się rozwija i bohater nabiera zdecydowania, prostuje się i zaczyna mówić niższym głosem. W paru scenach jest wtedy naprawdę dobry, wśród nich w najbardziej chyba udanej scenie na cmentarzu.
U Szekspira, jak wiadomo, grabarze oznaczeni są jako "clowni" i rzeczywiście w przedstawieniu są clownami po prostu. Pojawienie się tych postaci poprzedzają najdrastyczniejsze sceny tragedii, dialog na cmentarzu powinien być aż natarczywie groteskowy. Niekoniecznie śmieszny - byle całkowicie błazeński i bardzo teatralny. Rozmowa grabarzy taka właśnie jest i pierwszy z nich (Stanisław Brudny) to najlepsza chyba - nie licząc Hamleta - rola spektaklu.
Tyle o aktorach. Większość z nich sprawnie realizuje wyznaczone przez reżysera zadania. Można wspomnieć jeszcze o masywnym, brodatym Horatiu (Jerzy Dominik), krótko ostrzyżonym Laertesie w granatowym garniturze (Dariusz Jakubowski), Rozenkrancu i Guildensternie (Tomasz Taraszkiewicz, Wojciech Magnuski). Na końcu pojawia się Fortynbras. Jako kapitan w czwartym akcie ubrany jest w mundur trochę z pierwszej wojny światowej - gruby, długi płaszcz ze sztywnymi, czerwonymi pagonami, czapkę z okrągłym, płaskim denkiem. Książę ma do tego wielkie białe wyłogi - prawie jak Goering. Oczywiste jest, że jego wojskowa władza będzie terrorem. Na nim, stojącym w słupie światła, kończy się przedstawienie.
Tyle że te zadania aktorskie są często zupełnie przypadkowe, jak w smutnej doprawdy scenie Hamlet - Ofelia po monologu "Być albo nie być..."
To jedyny zachowany w całości monolog Hamleta - i to chyba przez wzgląd na tradycję. W przedstawieniu użyto tłumaczenia Jerzego S. Sity - tekstu potoczystego i przez swoją zwięzłość upraszczającego nieco Szekspirowską poezję, jednak użytecznego bardzo w teatrze (do klasy przekładów teatralnych zaliczyła go prof. Skwarczyńska). Ten tekst jest dodatkowo bardzo pokreślony - aktorzy mówią w zasadzie prozą. Z początku, w nerwowej ściszonej rozmowie strażników robi to naprawdę dobre wrażenie, nagie jednak w środku sceny Marcellus staje na przodzie sceny i natchnionym głosem wypowiada do publiczności kwestię o zbrojeniach Danii - z patosem rasowego pacyfistycznego działacza. Szkoda, że Szekspir nie napisał nic o ochronie środowiska - mielibyśmy drugą taką tyradę w przedstawieniu.
Zawsze trzeba skreślać bardzo dużo, aby "Hamlet" zmieścił się w ramach zwykłego przedstawienia, zwykle też rozbija się przy tym wiersz. Długie tyrady, organizacja sytuacji scenicznej na tekście, jego rytmie, melodii i ewokowanych przezeń obrazach, to metody nie naszego teatru. Anglicy to umieją, mają to w swojej tradycji i przy Szekspirze daje owa metoda znakomite rezultaty. Nie idzie mi o to, aby tekst celebrować. Tak samo nie chcę wcale oglądać postaci w nieokreślenie "historycznych" kostiumach. Neutralne współczesne stroje są dobre. Nie wymagam od Hamleta, żeby mówiąc: "Być albo nie być..." stał na proscenium albo dumał wsparty o kolumnę. Oczywista, że Mechanizm jest w tej tragedii bardzo ważny. Nie można grać jej antykwarycznie, nie można jednak wydobywać z niej "współczesności" najpospolitszymi środkami. Kluczem do "Hamleta" nie jest wyścig zbrojeń, Heysel, AIDS, elektrownie jądrowe, czy co tam jeszcze niepokoi opinię publiczną w Holandii. "Hamlet" to nie "Wszyscy ludzie prezydenta". Królestwo Duńskie nie jest koncernem, który oficjalnie wyrabia proszek do prania, a na zapleczu handluje bronią. Król jest królem, nie prezesem Rady Nadzorczej.
,,Hamlet jest jak gąbka. Jeśli go tylko nie stylizować i nie grać antykwarycznie, wchłonie w siebie całą współczesność" - pisał Jan Kott dwadzieścia siedem lat temu. To oczywiście prawda:
niech wchłania, gorzej jeśli jest na odwrót, a współczesność jest w płytkim banalno-publicystycznym wydaniu. "W Hamlecie jak w zwierciadle odnajdywało własne rysy wiele pokoleń. Ale jest to takie zwierciadło, które również często demaskuje tego, który się w nim ogląda", to ten sam autor, przy innej okazji.
Zawsze warto uważnie wsłuchać się w to, co miał do powiedzenia Szekspir i starać się to przekazać. Był on - prócz innych zalet - wielkim poetą, a to znaczy, że umiał mówić bardzo intensywnie i trafnie. I choć naprawdę w "Hamlecie" trzeba zawsze wiele skreślić, nad każdym skreśleniem trzeba się zastanawiać.
Postaci porozumiewają się na scenie Studio oszczędnie, konkretnie - jak w świecie działania przystało. Gdzieniegdzie zrymują się nagle dwa zdania, czasem błyśnie jakaś wspaniała metafora czy przejmujący obraz słowny. Jest to zwykle dość niespodziewane i nawet - trochę nie a propos sytuacji. Jakby czasem trzeba już było wypowiedzieć szczególnie znany "cytat" z tego dramatu, jakby nie dało się uprościć bardziej jakiejś kwestii - jakby to były ustępstwa wobec Szekspira.
Nie jest moim zamiarem odsądzanie de Moora od czci i wiary, przeciwnie - widziałem dużo gorsze "Hamlety". Holenderski reżyser trafnie rozwiązał scenę na cmentarzu, kilka razy wymyślił efektowny ruch sceniczny, kilka scen położył zupełnie. Przedstawienie w teatrze Studio jest po prostu bardzo mało oryginalne. To "Hamlet" w popularnym wydaniu: trochę nudny, trochę mijający się z tekstem, niegłęboki, operujący dość prostymi, gotowymi schematami, podobnie bezosobowy, jak jego dekoracje. Zrobiony tak, jak się na świecie robi "Hamleta", jeśli nie ma się lepszych pomysłów. Brakuje mu polotu, a już na pewno - tragizmu.