Artykuły

Sztuka na premierę

Jeśli "kurtyna nie opada absolutnie z powodu nie milknących oklasków", można mieć pewność, że - jak powiadał pewien rekwizytor - to jest sztuka na premierę. Na premierę, czyli dla ludzi, którzy w teatrze chcą się przede wszystkim bawić: śmiać, klaskać, czasem wzruszać. "Teatrzyk Zielona Gęś" Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego spełnia wszystkie te życzenia. Więcej nawet - bo proponuje widzom powrót do krainy dzieciństwa, do aury szkolnych kabaretów, sztubackich wygłupów. Więc kurtyna ma prawo "nie opadać absolutnie" i na nic się zdadzą recenzenckie miny i dąsy.

Premiery takie jak "Zielona Gęś" w Teatrze Polskim w Bydgoszczy można by skwitować zdawkowym określeniem "było miło". Problem w tym, że miało być miło, i że teatr nie rościł sobie pewnie żadnych innych pretensji. Ani do demaskowania autora "Zaczarowanej dorożki" za pomocą wystawiania agitacyjnych "Zielonych Gęsi" z początku lat 50., ani do udowadniania, że Gałczyński Prekursorem Teatru Absurdu był.

Zwyczajnie i po prostu ustawiono na scenie Najmniejszy Teatrzyk Świata z malowaną kurtynką, zza której wyłaniali się bohaterowie kolejnych miniatur: Gżegżółka, Piekielny Piotruś, pies Fafik, Hermenegilda Kociubińska, profesor Bączyński i oczywiście tytułowa Zielona Gęś (zabawnie i z wdziękiem grana przez Małgorzatę Witkowską). Reszta była zabawą w teatr, grą wyobraźni, w której równy udział przypadał aktorom i publiczności. Pewnie dlatego, gdy widownia zamierała w ciszy, na scenie także kończył się "fajer i blask", a zaczynały wysilone, sztubackie właśnie wygłupy. Bo - wbrew pozorom - Gałczyńskiego w normalnym zawodowym teatrze zagrać niełatwo. Trzeba znaleźć złoty środek między absurdalną groteską a liryką opartą na fantastycznych, dalekich chwilami skojarzeniach metaforycznych. Znaleźć wątek, który miniatury połączy. Inaczej najbardziej nawet pomysłowa inscenizacja osunie się w anachronizm - w stronę szkolnego kabaretu właśnie.

Ryszard Major - reżyser - chciał znaleźć ów leitmotiv w jednej z dłuższych "Zielonych Gęsi". - "Gdyby Adam był Polakiem". I pomysł nie okazał się najszczęśliwszy, z tego choćby powodu, że sprowadzono go do funkcji ozdobnika, podarto na strzępy w parodii współczesnego musicalu, uczyniono zeń watę do zapełniania dziur w teatralnej materii. A tych było - niestety - sporo, głównie w pierwszej części, gdzie po raz kolejny poszalał akustyk, zagłuszając aktorów doprawdy przesadnie. Bydgoski teatr ma obecnie zespół całkiem nieźle śpiewający, więc przykro było patrzeć, jak wykonawcy zdzierają gardła, by przekrzyczeć ostro brzmiącą muzykę. W części drugiej było już lepiej i tu publiczność bawiła się pomysłowością reżysera: choćby w świetnie zrobionych "Czterech piosenkach o przedmiotach codziennego użytku". Takich "poszczególnych" sukcesów znaleźć można zresztą w przedstawieniu więcej. Należały do nich: kostiumy Ewy Krechowicz, rola Wojciecha Kalwata, przygotowanie wokalne i ruchowe całego zespołu.

Więc sukces? Niekoniecznie. Porażka? Na pewno nie. Bo przy okazji eksploatowania tego przedstawienia na pewno nieraz "uśmiechnie się kassa" - jak mawiał Wojciech Bogusławski. I kassa będzie miała swoje racje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji