Artykuły

Wszyscy jesteśmy aktorami

- Życie to permanentna gra - mówi Ignacy Gogolewski w rozmowie z Lilianą Śnieg-Czaplewską.

- Pana zdaniem wszyscy ludzie grają. Przez 24 godziny na dobę, bez względu na wykształcenie i zawód.

- Wszyscy jesteśmy aktorami. ...z wyjątkiem paru dobrych komediantów. Tak powiedział jakiś inteligentny Francuz. Wiedział, co mówi, bo oni są świetnymi aktorami w życiu. I Włosi. Z Polakami gorzej, bo jesteśmy zbyt zamknięci, no i sentymentalni, nieobliczalni.

- Grają taksówkarze, lekarze, fryzjerzy, hydraulicy. Wśród różnych zawodów prym wiedzie palestra.

- Palestra gra na całego i tworzy osobny, konkurencyjny teatr.

- Którego ze współczesnych polityków uważa Pan za dobrego aktora?

- Uważam, że świetnie uprawia ten zawód pan Józef Oleksy. Błyskotliwy w odpowiedziach, zabiera głos, kiedy trzeba. Jest zawsze sobą. Nie próbuje nic udawać, w każdym razie nie zaobserwowałem, aby odbywała się tu wielka gra Bernarda Żbika. Zasadą dyplomacji jest: polityk musi wiedzieć, co chce powiedzieć, zabierając głos. Marszałek sejmu Marek Borowski też spełnia wymóg wysokiego poziomu aktorstwa; stateczny, na swoim miejscu. Zaproponowałbym tylko, aby od czasu do czasu się uśmiechnął, powiedział jakiś kalambur, niekoniecznie dowcip, by ten monolit trochę złamać.

- Bolesław Bierut, gdy był prezydentem, pobierał lekcje wymowy i sztuki publicznych wystąpień u wybitnego aktora Wojciecha Brydzińskiego.

- Nasz obecny prezydent mówi niesłychanie płynnie, nie ma pytania, na które nie odpowiedziałby wartko, uzyskując efekt niezwykłej potoczystości.

- I to mówi Pan, który powtarza za swoim mistrzem: - Pauza jest duszą gry?

- Zgoda, ale jeśli wystąpienia niektórych naszych polityków składają się z samych pauz, samych - eeeeee, yyyyyy, aaaaaa? Wielki Jan Kurnakowicz, który przed laty przyszedł obejrzeć mnie w "Miesiącu na wsi", jest autorem złotej myśli o pauzie, którą zrozumiałem dopiero po latach. Monolog wymaga właściwego pauzowania, bo dopiero ono podkreśla rytm utworu. Przemówienie polityka też.

- Opłaca się grać w życiu?

- Nie tyle opłaca, to wręcz konieczne! Pani nie chce przyjąć do wiadomości mojej tezy, że wszyscy jesteśmy aktorami. A pani nie jest? Może przestaje nią być, gdy jest sama w czterech ścianach, ale na pewno nie wtedy, gdy wchodzi do redakcji. Życie to permanentna gra. Czy pani wie, że Leon Schiller na przełomie lat 40. i 50. chciał wprowadzić do polskiego Sejmu charakteryzację, naukę gestu scenicznego i wymowy? Szkoda, że nie wprowadził, bo może dziś kolejne pokolenie posłów nie uprawiałoby aktorstwa niskich lotów. Ach, jakie wspaniałe aktorstwo na co dzień prezentował Aleksander Zelwerowicz. Grał aktora, nestora, wychowawcę młodzieży, okazując jej moc serdeczności. Zażywna, mocno osadzona w realiach postać.

- Aktor musi mieć nie tylko talent. Musi mieć także szczęście. Pan, świeżo upieczony absolwent, miał je od początku, gdy Aleksander Bardini zaproponował Panu rolę Konrada-Gustawa w "Dziadach". Grał ją Pan na zmianę z niezapomnianym

Stanislawem Jasiukiewiczem. Niesamowita nobilitacja?

- Zachwiałem się, gdy mi to zaproponował. A potem oszołomiony pracą, rolą, tekstem chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę, w jak nadzwyczajnym przedsięwzięciu biorę udział. Dzisiaj inaczej rozumiem Wielką Improwizację. Wtedy musiał wystarczyć młodzieńczy entuzjazm.

- Zaczynał Pan w zupełnie innych czasach. Teatr jako sztuka stał na piedestale, aktorzy sprawowali rząd dusz. W 1955 roku adiutant prezydenta wręczył Panu na scenie 50 czerwonych róż.

- Jeśli na ręce aktora, grającego wiodącą rolę, prezydent przesyła kwiaty, wręczane wszem i wobec, jest to wyraz uznania dla całego zespołu. Dziś częściej zdarzają się kwiaty od prezydenta, premiera, a wtedy było to rzeczywiście nadzwyczajne wydarzenie, bo i premiera była niezwykła: wspomniane Mickiewiczowskie "Dziady" w reżyserii Bardiniego.

- Gdy Teatr Polski wyjechał na tournee artystyczne do ZSRR, bankietom z szampanem, łososiem i kawiorem nie było końca. Czołowa gwiazda dostała futro, inni złote zegarki, a Pan - dobrze zapowiadający się młody aktor - pudełeczko z laki.

- Dziś inne czasy, bankiety nie te. Dobry aktor teatralny może występować latami i pozostać anonimowym.

- Ubolewa Pan nad tym?

- Ja w każdym bądź razie mam dla kogo grać. Bardzo lubię małą scenę Narodowego przy ulicy Wierzbowej, gdzie na widowni mieści się 100 osób. Gram tam w "Ostatnim" Łubieńskiego w reżyserii Bradeckiego rolę pogodzonego z losem ziemianina, pozbawionego majątku. Może rzeczywiście teatr stracił na powszechności, ale elitarna młodzież wciąż go docenia.

- Zgadza się Pan z opinią, że "kobieta aktorka to trochę więcej niż kobieta, mężczyzna aktor to trochę mniej niż mężczyzna"?

- Zdradzę pani, że uprawiając mój zawód od 50 lat, w dalszym ciągu czuję się mężczyzną.

- A te pludry, szatki, trykoty, pończochy, falbany, fryzowanie, malowanie, przyczepianie wąsów, zakładanie peruk. To męskie?

- Jeśli to wszystko ma służyć jakiejś nadrzędnej sprawie? Przecież nie chodzi o podwiązki, pończochy ani peruki stanisławowskie. Grałem Stanisława Augusta, który wyglądał tak, jakby zszedł z obrazu Bacciarellego po to, by wiarygodniej pokazać jego dramat, niemoc, bezsilność wobec carycy Katarzyny. Gdy król mówi tekstem Józefa Hena: "Wierzę, że historia odda mi sprawiedliwość", caryca zauważa: "A to zależy, kto ją będzie pisał".

- Grał Pan z najlepszymi polskimi aktorkami: Ćwiklińską, Eichlerówną, Andrycz, Barszczewską, Śląską, Romanówną, Mrozowską.

- Cała galeria pięknych kobiet. Ćwiklińska raz mnie spytała: - Synku, co ty się tak denerwujesz? - A bo mam powiedzieć teraz dwa bardzo ważne monologi, pani Mieczysławo. A ona na to: - Ależ ciebie nikt nie zna. Ja to mam się prawo denerwować, bo mnie znają, czekają na mnie. Więc przestań mi tu chodzić wte i wewte i przeszkadzać. Doprowadziła mnie do porządku. Po latach zrozumiałem, bo im dłużej jest się na scenie, tym większa odpowiedzialność. Nie wypada się poślizgnąć, choć czasem i to się zdarza.

- W tamtych czasach porywającej, subtelnej urody grał Pan wiele ról amantów, uwodzicieli, jak choćby w "Achillesie i pannach" Artura Marii Swinarskiego.

- Przez 250 przedstawień, w których grałem Achillesa, siedziałem w jednej garderobie z Aleksandrem Żabczyńskim, który widział wtedy całą moją nieporadność, strach. Mawiał: - Nic się nie przejmuj, wszystko będzie dobrze. Udzielił mi też kilku ważnych, bardzo interesujących rad, jak należy postępować z kobietami.

- I jak?

- O, to jest nasza absolutna tajemnica: wielka wiedza Aleksandra Żabczyńskiego i skromne doświadczenie Ignacego Gogolewskiego. I pani by chciała, bym się z tego spowiadał? W żadnym wypadku!

- Jak to są bezcenne rady, błagam, niech Pan nie będzie samolubny.

- Ma pani rację, są bezcenne i od czasu do czasu przekazuję je jakiemuś młodszemu koledze, ale nie do wiadomości powszechnej.

- No i mamy pierwszą tajemnicę.

- A sądzi pani, że można przejść przez życie bez tajemnic? Nie, nie można.

- Łatwo przychodziło Panu granie scen miłosnych?

- Ach, jak Tomek gra z Kasią, to od razu musi się w Kasi zakochać? Nie, to wszystko domysły ludzi spoza branży. Gustaw Holoubek ma na tę okoliczność świetną przypowieść, że nawet Romeo nie mógłby się wspiąć po murze do pokoju Julii w stanie "pełnej gotowości bojowej, bo taka a nie inna jest biologia mężczyzny". Więc nie przesadzajmy z tymi podnietami w pracy. Ta sfera podczas wykonywania obowiązków zawodowych śpi. Co innego życie pozasceniczne...

- Pan o hydraulice, ja o emocjach. Poza tym aktorzy są kochliwi.

- A lekarze i pielęgniarki nie? Dziennikarze i redaktorki pozbawieni są emocji?

- Praca aktora polega na fizycznym kontakcie.

- Specyfika zawodu. Aktor używa ciała jak instrumentu. Kiedy wchodzę na scenę, wnoszę cały swój warsztat. Wiele par małżeńskich, grających w tej samej sztuce, zapewnia, że z chwilą wejścia na scenę świat spraw męsko-damskich przestaje istnieć. Ja też grałem z żoną Kasią Łaniewską, z którą mam córkę Agnieszkę i dwóch wnuków: Marka i Mateusza. Jeden robi maturę, drugi idzie do gimnazjum.

- Jak się gra scenę intymną z małżonką, z którą przedtem przy stole omawiało się finanse, jadło pomidorową albo miało sprzeczkę?

- To nie do wiary, ale te sprawy nie mają nic do rzeczy. Kasia grała wtedy jedną z panien Achillesa, ja uwodziłem wszystkie. Najmocniejsze przeżycia w teatrze nie kojarzą mi się wcale ze sferą intymną, tylko z adrenaliną, która ujawniała się najpełniej podczas transmisji na żywo Teatru Telewizji. Kiedy wychodziłem po spektaklu "Śmierć komiwojażera" z budynku przy placu Powstańców Warszawy, ból w okolicy splotu słonecznego był tak wielki, że nie mogłem iść. Takie to były nerwy. Ale pewnie nieprzypadkowo był to czas wysokich lotów Teatru Telewizji.

- Piosenkarka Joanna Rawik ekspresyjnie śpiewała "Kocham świat", a Pan był śmiertelnie ważną częścią tego świata.

- Do dziś pozostajemy w przyjaźni. Zaprasza mnie na wszystkie swoje ważne zdarzenia, spotkania z publicznością, byłem na jej promocji książki o Edith Piaf. Ja ją zaprosiłem na mój jubileusz 50-lecia pracy na scenie. Ze wszystkimi swoimi sympatiami się przyjaźnię.

- Z ostrą gwiazdą telewizji - Ireną Dziedzic - też?

- Ja ją pamiętam jako kobietę bardzo łagodną, więc nie wiem, co znaczy ostra. Niewątpliwie była wysokiej klasy profesjonalistką, znalazła się w panteonie zasłużonych kobiet telewizji.

- Wiem, że bardzo przeżył Pan śmierć bliskiej Pana sercu osoby - wysokiej urzędniczki Ministerstwa Kultury i Sztuki, która zginęła w tym samym wypadku lotniczym, co ówczesny minister kultury Wilhelmi.

- Była to moja żona, która wracała z podróży służbowej w Bułgarii.

- Niewiele osób spoza środowiska aktorskiego wiedziało, że byli Państwo małżeństwem.

- Widać nie można przejść przez życie bez dramatu, mnie się też nie udało. Ojciec Aleksandra Bardiniego pod koniec życia powiedział: - Miałem parę dobrych dni i same złe lata. Ja grzeszyłbym, odpowiadając tak samo. Miałem wiele radosnych dni i kilka zdarzeń, których los mi nie oszczędził, choć chciałbym, aby było inaczej. Widać nie było możliwe. Gdzieś napisałem: "Życie składa się ze wzlotów i upadków, a zawód aktora wyłącznie". Przykre, trudne zdarzenia mobilizują mnie. Bywało i na odwrót. Kiedy szło świetnie, wydawało się, że to jedna z tych chwil szczęśliwości, zaraz coś mnie po łbie waliło; "nie ciesz się tak, idioto", coś zawodziło, bo nic nie jest dane raz na zawsze.

- Pan zawodził czy inni?

- Sadzę, że niewiele osób w życiu zawiodłem, może najbardziej wtedy, gdy pełniłem rolę dyrektora teatru, ale niemożliwe jest wszystkim dogodzić. Czy mnie życie zawiodło? Nie, dało mi bardzo dużo. Więcej, niż się spodziewałem. Ja, chłopak z Otwocka, biegający za piłką po stadionie OKS-Otwock, nie wiedziałem, w którą stronę mnie życie pokieruje. Widocznie mam anioła stróża, który z przyjściem na świat wziął mnie za rękę, prowadził i prowadzi. I tylko czasami mówi: "Stary, może byś tak troszeczkę sam powędrował przez życie, bo ja jestem już zmęczony".

- Skromne miał Pan dzieciństwo?

- Babka Antonina - mama mamy - mama Helena i brat mamy Stanisław dbali, żebym wyrósł na przyzwoitego człowieka. Mama pracowała w szpitalu im. Janka Krasickiego w Otwocku. Teraz też jeżdżę do Otwocka, do Niej na cmentarz.

- O ojcu napisał Pan: "Widziałem Go raz w życiu".

- Był to starszy siwy Pan, który podał mi przykurczoną dłoń i był ogromnie zdziwiony, że jej nie ucałowałem. Ten wyraz szacunku i zrozumienie zawiłości ludzkiego losu zaistniały w setną rocznicę Jego urodzin, kiedy na grobie Piotra Gogolewskiego złożyłem wiązankę kwiatów. Nie tylko dlatego, że dopiero w piętnastym roku życia usynowił mnie, dając swoje nazwisko. Późno zrozumiałem, że byłem dzieckiem pozamałżeńskim. W wielkiej rodzinie teatralnej nie bytem pierwszym aktorem, który legitymuje się "wstydliwym" poczęciem. W latach 30. był to jednak heroiczny akt odwagi mojej Matki. Może więc wstydliwość zamieńmy na odwagę. Nic dodać, nic ująć, była to odwaga. I dzisiaj bywa. A w 50. rocznicę śmierci mojego ojca kuzyn, prałat Tadeusz Gogolewski, odprawił w kościele Wizytek mszę.

- W stanie wojennym aktorzy ogłosili bojkot telewizji, Pan nie.

- Wychodzę z założenia, że lekarz powinien leczyć, ksiądz odprawiać msze i spowiadać, a aktor grać. Bo co może aktor w świecie polityki? Ja uważam, że niewiele. Tylko dwóch aktorów na nim zaważyło: Ronald Reagan i papież Jan Paweł II. Występował w zawodowym krakowskim Teatrze Kotlarczyka w bardzo odpowiedzialnych rolach. Dyrektor Kotlarczyk szaty darł na wieść, że jego znakomity aktor rzuca scenę i idzie do seminarium. Zresztą w homiliach Papieża widać wysokie umiejętności, te zawieszenia głosu, pauzy rodem z bardzo dobrego profesjonalnego teatru.

- Aktorstwo to rzemiosło, misja czy posłannictwo?

- Zawód wyjątkowy. Tak mnie nauczyli moi wspaniali pedagodzy. Misję ma wprawdzie ksiądz, ale aktorstwo wcale nie jest tak od niej odległe. Jak napisałem:

"Aktor to tak niewiele/Potrafi jednak odkryć cel drugiemu, sens istnienia/To chroni go od zapomnienia/Zostaje w sercach, we wspomnieniach współczesnych".

- Która z Pana ról zostanie w sercach współczesnych?

- U każdego inna. Na szczęście jest w czym wybierać: od Demetriusza w "Śnie nocy letniej", Mazepy, Rizzio, Dionizosa, Kordiana, Zygmunta Augusta, Brutusa, Tartuffe'a, Otella, Puszkina, Fantazego, po Dziennikarza w "Weselu". Wielu pamięta Antka Borynę w ekranizacji "Chłopów", a ja do dziś lubię przyrządzać śledzie a la Boryna dla moich gości.

- Wybiega Pan myślami w przyszłość?

- Cieszę się chwilą. Ani się człowiek obejrzał, jak trzasnęła siedemdziesiątka w życiu, pięćdziesiątka na scenie. Mam nadzieję, że jeszcze jakaś mała prosta przede mną. Gdy przyjdzie moja ostatnia chwila, życzyłbym sobie móc o własnych siłach podejść do okna i popatrzeć na to, co się za nim dzieje. Dobrze, by był to znany i miły memu sercu widok. Może na pomnik Mickiewicza?

- Wielki Tadeusz Łomnicki umarł, grając "Króla Leara".

- Tak wysoko nie mierzę. Jak powiedziałem, scena jest wszędzie. Nie spytam, jak umierający cesarz Oktawian: "Czy dobrze zagrałem tę komedię?", bo wiem, że najlepiej, jak umiałem. Całe dorosłe życie spędziłem w okolicach warszawskiego Traktu Królewskiego. W 1953 roku jako 22-letni człowiek skończyłem studia aktorskie, niedaleko, przy Miodowej. 30 lat mieszkałem na Starym Mieście, o rzut beretem od Teatru Polskiego, nieopodal Teatru Narodowego, w którym grałem i gram. Czekałem na pierwszą rolę (w "Mizantropie" Moliera) ładnych parę miesięcy, przesiadując w kawiarni Telimena przy Krakowskim Przedmieściu, w której i teraz rozmawiamy, pijąc tylko kawę, choć chciałoby się i jakiegoś drinka. Tylko że jak pracuję, mowy nie ma o piciu.

- No i Pan pali, jednego papierosa za drugim.

- Tylko paczka dziennie, ku rozpaczy mojej pani kardiolog. Od paru dziesiątków lat lubię tu wpadać na pięterko na kawę, patrzeć na pomnik Adama Mickiewicza, jak wtedy, gdy zaczynałem pracę. Inne oczy patrzą na pomnik, a on wciąż taki sam. To pocieszające.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji