Artykuły

Z Krakowa do Hollywood

W pracy potrafię się buntować, stawiać na swoim, walczyć o swoje. OLEK KRUPA opowiada o teatrze, filmie, Broadwayu i Hollywood w rozmowie z Jolantą Ciosek

Wiem, że nie lubi Pan wywiadów.

- Owszem, bo nie lubię mówić o sobie, nie lubię powtarzać opowieści o teatrze, emocjach, przeżytych chwilach.

Jak aktor mający za sobą karierę w Hollywood może nie lubić wywiadów? Przecież one należą do kariery gwiazdy

- Rzecz w tym, że ja gwiazdą nie jestem.

Tylko skromnym aktorem, który zagrał w filmie Woody'ego Allena, braci Coen, który grał z Gene Hackmanem, Harveyem Keitelem, Bradem Pittem - czołówką aktorską Ameryki i to ważne role. Nie przesadza Pan z tą skromnością?

- To wszystko prawda, ale je nie robię wokół tego szumu, nie afiszuję się. Tak, to wielka przyjemność pracować z wielkimi osobowościami,..

Ale też z przyjemnością wraca się chyba na stare śmieci, czyli do Teatru STU, gdzie wszystko poniekąd się zaczęło niemal czterdzieści lat temu?

- A jeszcze wcześniej było studiowanie prawa, studium nauczycielskie i praca w zakładzie poprawczym Tam przygotowywałem się do egzaminu na PWST. Osamotniony chłopak z Rybnika, palący sterty papierosów, w starej marynarce z amerykańskich ciuchów - zdał do warszawskiej szkoły teatralnej. To był sukces.

Po studiach był teatr w Płocku. Potem wyjechałem do Stanów, ulokowałem się w Baltimore, gdzie prężnie działał Philipe Arnault związany z międzynarodowym ruchem studenckim. Wziąłem 300 pożyczonych dolarów, plecak, gitarę i ruszyłem w świat W Stanach poznanałem przyszłą zonę, kompozytorkę,

zacząłem warsztaty teatralne, poznawałem ludzi. I spotkałem Izabelę Cywińską, która poradzła mi, żebym przyjechał do Krakowa i zainteresował się Teatrem STU. Nie znałem go zupełnie - w moim Rybniku chodziłem jedynie do kina.

I wrócił Pan do Polski - po co?

- Może ta idealistyczna wizja teatru wpajana nam w szkole o tym zdecydowała? Ze teatr to rodzaj misji, posłannictwa. Wróciłem i jeszcze przez jeden sezon grałem w Płocku, gdzie zobaczył mnie Krzysztof Jasiński. Zaprosił do współpracy, także moją żonę Noę* i tak zacięła się nasza krakwska przygoda z Teatrem STU. Czy pani wie, że wtedy wyjazd z Płocka do Krakowa był czymś takim, jak wyjazd z małego ukraińskiego miasteczka do Paryża?

Jednak tuż przed stanem wojennym opuściliście Polskę.

- Jechaliśmy do Ameryki w ciemno, nic na nas nie czekało poza mieszkaniem kupionym przez rodziców żony. Najpierw wyjechała Noa,potem ja. Z książkami spiętymi agrafką pod wojskową kurtką.

Teraz znów na chwilę przejechał Pan do Krakowa, zagrać gościnnie w "Królu Learze" i "Zemście". Co Pan poczuł, wchodząc na tę scenę po niemal czterdziestu latach?

- Wróciły wspomnienia, przecież w STU zagrałem Księcia Himalaja w "Operetce", Tuczkowa w "Tajnej misji", Mistrza w "Pacjentach". Wspaniałe czasy. Miałem wtedy poczucie, że gram w bardzo ważnym teatrze reprezentującym młodą, polską i zbuntowaną inteligencję. Teraz, po pierwszym spektaklu, przede wszystkim poczułem wyzwolenie się z obaw, że nie dam rady, że nie udźwignę Kenta, Sądząc po opiniach - dałem radę i to pozwoliło mi wypędzić zmory,które siedziały we mnie przez te lata. Mimo sukcesów czułem się niewygodnie w swojej skórze, skrępowany we własnym ciele. I tu, po prawie czterdziestu latach - ulga.

Poczuł Pan zapach teatralnej szminki, uczucie przyjaźni, które Pan tu zostawił?

- Najbardziej poczułem zapach Krakowa Przypomniały się chwile, kiedy grając w "STU"* każdą wolną minutę wykorzystywałem, by wybiec z teatru na spacery małymi krakowskimi uliczkami. Najchętniej chodziłem na Wawel. Teatr ściśle się dla mnie wiązał z Krakowem. I co zauważyłem: wyjeżdżając z Polski z końcem 1981 roku, zostawiałem teatr gorący, zaangażowany - graliśmy "Pacjentów" w Gdańsku, kiedy strajkowała stocznia. Teraz też zastaję teatr gorący, choć inaczej. Daniel Olbrychski, który gra Leara - niedawno graliśmy razem w amerykańskim filmie - też mi mówi, że to miejsce w "STU" jest dla niego szczególnie ważne. A może to tak jest, że jak się coś kocha, to ono wydaje się zawsze piękne i bez skazy? A teatr jest moją miłością. Również ten krakowski. Mam zaszczyt grać tutaj obok Jerzego Treli, Jerzego Nowaka, Daniela Olbrychskiego. Nie boję się stawać obok gwiazd i grać z wielkimi artystami Przy całym szacunku dla nich i przy zachowaniu pokory.

Grał Pan też z gwiazdami w Hollywood - nie miał Pan w sobie lęku, kompleksu artysty z dalekiego kraju?

- Wszystko zaczęło się drobnymi krokami: najpierw były warsztaty w Woodstack, kolejne w Seattle, w renomowanym teatrze. Dyrektorem był Daniel Sufilvan, znaczący reżyser, nagrodzony m.in. prestiżową Tony Award. Nasza praca udała się i jej wynikiem było zaproszenie do prestiżowego Public Theatre w Nowym Jorku, którego dyrektorem był wówczas legendarny Joseph Papp. Dostałem od niego stypendium, by nauczyć się dobrze języka. Powiedział:"Jesteś utalentowany i masz u mnie grać Szekspira". To mnie bardzo podbudowało. Poza tym u niego nadal czułem taki ferment twórczy, z jakiego wyjechałem z Krakowa. Granie w teatrach Off Broadwayu było niezwykle interesujące, prowadziłem bardzo ciekawe artystycznie życie. Ten "Off" zawsze bardzo mnie inspirował, ciekawił, choć przecież grałem też na dużych broadwayowskich scenach.

Przyjaźnił się Pan ze wspaniałą Elżbietą Czyżewską?

- Bardzo była mi bliska. Odwiedzałem ją w tym barku na Manhattanie, gdzie siadała z papierosem i "New York Timesem", rozwiązując krzyżówki. Zagraliśmy razem w "Polowaniu na karaluchy" Janusza Głowackiego. Do dziś, choć Elżbiety już nie ma, odwiedzam ją tam, gdzie miała swe biuro. Jestem z nią bardzo emocjonalnie związany: I z tym światem, który ona reprezentowała.

Pan w ogóle jest chyba człowiekiem bardzo emocjonalnie odbierającym świat?

- To prawda, I moje aktorstwo też jest takie. Córka mi ostatnio mówi: "Tato, znów jesteś w swoim emocjonalnym żywiole". Na pewno też dzięki spektaklom w STU.

I zapewne dzięki temu, że w Ameryce też się Panu powiodło Jak niewielu naszym aktorom. Zagrał Pan w wielu filmach, w tym w tak ważych, jak: "Salt", "Włoska robota*, "Za linią wroga", ,8 i pół tygodnia", w słynnej ekranizacji komiksu "X-men". A jeśli dodać dwukrotny występ w filmie Woody'ego Allena i u braci Coen - to jest Panu czego zazdrościć: wielkie nazwiska, duże produkcje i duże role. Trudno jest się po nie przebić?

- To nie jest proste. Czasami zadzwonią do ciebie z propozycją - jeśli cię widziano w dobrej roli na scenie lub w filmie - czasami trzeba chodzić na casting. Ja często dostaję propozycje ról twardzieli, ciemnych typów, ludzi władczych - tak widocznie jestem postrzegany. Może dlatego, że i we mnie jest jakaś cząstka zła? Ostatnio grałem z Tomem Selleckiem jako tzw. guest star w serialu - byłem szefem rosyjskiej mafii Gram też Rosjanina w ,X Men First Class", Ról łagodnych i ciepłych facetów nie dostaję.

Od lat, utrzymuje się Pan z aktorstwa, ale jak wiem, początki w Ameryce w latach 80. nie byty łatwe?

- Miałem przyjaciela architekta. To on dał mi na początku do ręki pędzel, farbę. Zacząłem malować ściany, żeby zarobić na życie. Byłem naprawdę dobrym malarzem ściennym. Dość szybko zacząłem też grać: w słynnym teatrze La Mamma zagrałem postać Gauguina i Van Gogha w "Żółtym domu". Malowałem i grałem. Wciąż tą farbą byłem upaprany. Wstydziłem się tego pędzla i drabiny. Za trzy dolary za godzinę, kiedy inni dostawali 30. Broniłem się przed depresją snem, kawą i papierosami. Budziłem się o dwunastej w południe i bałem się otworzyć oczy, bo bałem się świata i siebie. Szedłem malować, cierpiałem. Dostałem propozycję z telewizji za duże - dla mnie wtedy - pieniądze. To nie było nic ważnego, ale dobry zarobek. Nie przyjąłem, bo to by kolidowało z graniem w "Żółtym domu". Teraz decydując się na Kraków, też nie angażowałem się w żadne ważne amerykańskie projekty. Nie można łapać kilku srok za ogon.

Chyba ze w przerwach są do zrobienia kolejne cudeńka z drewna - słynie Pan w środowisku ze stolarskich talentów

- Wszystko z drewna robiłem w domu sam. Zbudowałem córce drewniany pokój dziecinny. Nie miałem pieniędzy na żadne wymyślne narzędzia, więc używałem piły i papieru ściernego. Stolarką zarabiałem też na życie. Można powiedzieć tak: żyłem teatrem, a zarabiałem malarstwem i rękodziełem. Głowa i dusza cierpiały bardzo. Moment odbicia przyszedł wraz z wyjazdem na Zachodnie Wybrzeże. Tam zagrałem w uznanym teatrze postać Księcia Almavivy w sztuce "Figaro się rozwodzi". Pracowałem nad rolą tygodniami do czwartej nad ranem. Podobnie jak w Krakowie. "Figaro" był dużym sukcesem, dostałem za rolę nagrodę krytyków teatralnych. Od Johna Malkovicha usłyszałem niebywałe komplementy. Sadzę, że gdyby to była rola filmowa, to jeszcze inaczej mogłaby się potoczyć moja kariera. Od tej pory miałem prawdziwą gażę. Jak wróciłem na Manhattan, to zaczęły się propozycje.

Co było Pański m największym broadwayowskim sukcesem?

- Wygrałem casting do spektaklu "Czas kukułki" i przez pół roku grałem główną postać w Centrum Lincolna. Pracowałem 24 godziny na dobę. Mieszkałem blisko teatru, więc często spotykałem się po spektaklu ze znajomymi. Pamiętam wieczór z Magdą i Andrzejem Dudzińskimi, Moniką Malkovich, Elą Czyżewską - byli ze mnie dumni. Recenzje też miałem świetne. Z kolei w Yale Reportory Theatre gram Norwega w "Sonacie jesiennej" Bergmana. Powiodło się.

Teatr dał Panu sukces w filmie czy odwrotnie?

- Jedno nakręca drugie. Kiedy przyjechałem do Ameryki, powiedziałem sobie napuszonym tonem: tylko film i teatr. A potem zrobiłem kilka bardzo dobrych reklamówek i wcale się tego nie wstydzę. Grałem pisarza, naukowca i to u świetnych reżyserów. Ja te wszystkie spotkania, z mniej znanymi artystami czy nawet z największymi, traktuję jako pracę. Rzetelną pracę. Muszę przyznać, że mam w Ameryce wśród reżyserów i aktorów bardzo dobrą reputację.

W Ameryce jest 87 tysięcy aktorów, a Pan wśród nich w liczącej się grupie. Woda sodowa może uderzyć do głowy, prawda?

- To nie mnie. Dla mnie zawsze ważna jest rola, budowanie postaci. W pracy potrafię się buntować, stawiać na swoim, walczyć o swoje. Ale nadal jestem tym samym Olkiem Krupą, który grał w "Pacjentach" i który gra na Broadwayu czy w filmie z Hackmanem albo Isabelą Rosselini. Tym samym w ciekawości świata, ale bogatszym w doświadczenia.

Czy w swoim artystycznym spełnieniu ma Pan jakieś marzenia?

- Chciałbym znów zagrać u braci Coenów. Ale w czymś szalonym, absurdalnym. Jak na razie oddaję się Kentowi i szaleństwu w postaci Papkina. Czyli jestem łobuzem, którym nie jestem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji