Przeciw filistrom
12 maja garstka widzów elitarnego (trudniejszego w odbiorze niż Teatr Poniedziałkowy) Studia Teatralnego Dwójki obejrzy spektakl "Ziemi niczyjej" - telewizyjne przeniesienie najnowszej inscenizacji Teatru Ósmego Dnia. Śmiem podejrzewać, że znaczna część owej garstki - przede wszystkim młodzież, która urodziła się wczoraj i lubi to podkreślać, ale też widzowie nobliwi, by tak rzec, tradycyjni - zetknie się z pracą legendarnego zespołu poznańskiego po raz pierwszy. I otrzyma po prostu świetne przedstawienie w nieco zaskakującej, nie używanej dziś na co dzień poetyce. Nostalgia przygoni przed ekrany pewnie także czterdziesto - i więcej - latków, wiernych kibiców "Ósemek" i innych zespołów alternatywnych. Ci jednak będą mieli, sądzę, miny cokolwiek skonfundowane. Nie spektaklem - ten ich nie zdziwi. Samym spotkaniem tak, zdawało się, biegunowo odległych zjawisk, jak programowo kontestujący teatr - i telewizyjny ekran.
KONTRKULTURA była buntem przeciw elitom, buntem kwestionującym nie tylko politykę - także model kultury (vide nazwa), model komunikacji społecznej, obowiązujące gusta estetyczne. Była jedną z licznych w historii antyfilisterską rebelią młodych (choć takie określenie nie wyczerpuje, rzecz jasna, jej złożoności); Teatr Ósmego Dnia brał w tej rebelii czynny udział od założenia w 1964 roku. Najpierw poprzez widowiska poetyckie zbliżone nieco w typie do prób podejmowanych u Grotowskiego. Później, już w latach siedemdziesiątych poprzez agresywne, gniewne, przesycone ironią (i autoironią) montaże: "Przecena dla wszystkich", "Ach, jakże godnie żyliśmy", "Więcej niż jedno życie". Celem natarcia była tam nie tylko władza, lecz i szeroko pojmowane elity społeczne: gnuśne, samozadowolone, łatwo przyzwalające na każde zło, bierne.,,Obywatelu, nim poddasz się rewizji, zrewiduj się sam" - ironizowali ze sceny poznańscy aktorzy i to hasło było jednym z symboli buntu lat siedemdziesiątych.
A pierepałki z władzą ludową miewali w gruncie rzeczy groteskowe, choć dotkliwe. U schyłku epoki gierkowskiej urządzono im pokazowy proces, pardon, pokazowe kolegium za... pobicie kontrolerów w autobusie. I oczywiście inwigilowano, nękano, odmawiano paszportów na zagraniczne festiwale; o jakimkolwiek dostępie do radia czy telewizji nie było mowy (ale też wątpliwe, by poznaniacy o to zabiegali). W stanie wojennym szef zespołu, Lech Raczak nie pozwolił sobie, by pokrzykiwał nań któryś z partyjnych dygnitarzy od kultury - w odwecie odebrano teatrowi salę, szczątkową dotację i obłożono go szczelnym, utrzymanym przez całe lata osiemdziesiąte, cenzuralnym zapisem. Bezdomny zespół korzystał z pomieszczeń kościelnych, wiązało się to jednak z dyskomfortem zupełnie nowego rodzaju: pamiętam inscenizację "Małej apokalipsy" oglądaną w kościele w Podkowie Leśnej, poprzedzoną przedmową Raczaka najniezręczniej w świecie tłumaczącego, że bateria wódczanych butelek będąca jedyną dekoracją to nie apoteoza pijaństwa niestosowna w tym miejscu, lecz znak stanu ducha przedstawianych bohaterów Konwickiego. Ironiczny, gorzki, gryzący język "Ósemek" nie mieścił się zresztą wówczas nie tylko w murach świątyń; nie mieścił się w uproszczonym dychotomicznym podziale: grzeszna władza - anielskie społeczeństwo, obowiązującym coraz mocniej w opozycyjnej propagandzie.
W końcu nastąpiła możliwość wyjazdu do Włoch. Zespół się podzielił: ci, co zostali, konstruowali w kraju kameralne spektakle, ci co wyjechali, poznawali na własnej skórze gorzkie osamotnienie i odcięcie tudzież ciężką bidę emigrancką, tym dotkliwszą, że niechcianą. Wracali zaś drogą paradoksalną - bo przez... Związek Radziecki: z "Karawaną Pokoju", wspólnym przedsięwzięciem kilku dawnych "alternatywnych" teatrów.
"Ziemia niczyja" jest rodzajem teatralnego zapisu tej tułaczki, a może raczej poetyckim uogólnieniem jej i wszelkich takich tułaczek; uogólnieniem po ósemkowemu gryząco ironicznym, gorzkim (ale i autoironicznym: z cytatami własnej poetyki i przymierzaniem ich do nowej sytuacji). W kapitalnych skrótach mamy tu to co było przedtem po tej stronie muru, heroikomiczną epopeję ucieczkową, gehennę upokorzeń tam, pustkę egzystencji, gdy się jakoś już ułożyła, powrót na stare śmieci - przerażeniem w oczach: " Jezus Maria, jak ja to wytrzymam!". Rzecz jasna, podstawowym materiałem tej kreacji zbiorowej są własne przeżycia zespołu; pewien autotematyzm przedstawienia mógł nawet mocno drażnić na premierze, później jednak blakł.
Premiera "Ziemi niczyjej" w styczniu 1991 roku odbyła się jednak w ,,innym kraju", nie tylko ze względu na nowy ustrój. Jak się wydaje, wraz z przemianami końca lat osiemdziesiątych wygasła ostatecznie - w Polsce i na świecie - buntownicza formacja postkontrkulturowa. Wygasła zasilając sobą establishment: nie bez kozery zauważa w "Dialogu" Krzysztof Mroziewicz, przypominając wrocławskie festiwale i występy na nim "Bread and Puppet" Petera Schumanna, iż ,,rówieśnikiem Schumanna, bliskim mu wtedy poglądami był William Clinton, dziś - prezydent-elekt USA". Zespół Lecha Raczaka podjął wysiłek, by nie dać się zamknąć w getcie pogrobowców dawnej alternatywy, by wejść w ten obieg kultury, który kiedyś był odrzucany w całości (określenie ,,oficjalny obieg" było przecież obelgą). Teatr zgodził się na włączenie "Ziemi niczyjej" w konkurs jak najbardziej "urzędowego " Festiwalu Polskiej Dramaturgii Współczesnej we Wrocławiu (do występu nie doszło ze względu na wypadek aktora), zaś w ubiegłym roku "Ziemia niczyja" otrzymała trzecią nagrodę na toruńskim "Kontakcie". Można zatem przyjąć, że przeniesienie spektaklu do telewizji jest naturalną konsekwencją tego dążenia do wyjścia z własnego kręgu, pewnej ekspansji na oficjalność. I - powiedzmy to dobitnie - nie ma w tym niczego uwłaczającego.