Artykuły

JESUS CHRIST i pieriestrojka w teatrze

"Transakcja jest czysta,

wystawię ci kwit" (Kajfasz)

JESUS CHRIST SUPERSTAR pojawił się w Polsce niemal natychmiast po swojej płytowej premierze, w 1969 roku. Byłem jednym z pierwszych w kraju posiadaczy tego dwupłytowego albumu. Nasza muzyka rockowa raczkowała wówczas na poziomie różnych "Niebieskich i Czerwonych Gitar", "Gitariad" w Hali Gwardii amatorskich wzmacniaczy z palącymi się lampami i młodzieżowych zespołów "big-beatowych" z niedowierzaniem hołubionych przez dzielnicowe domy kultury.

Jako jajogłowy okularnik i solista-kameralista z wyobraźnią napchaną Wagnerami, Mozartami i Beethovenami stroniłem (podobnie, jak większość moich kolegów-muzyków) od tego typu rozkoszy muzycznych. W naszym środowisku był to rodzaj nieszkodliwego snobizmu, przy pomocy którego izolowaliśmy się - od "szarpidrutów". Ba, nikt nie podejrzewał wówczas, że rock okaże się tak wszechogarniającym biznesem. Zresztą nie chcieliśmy wtedy robić żadnych muzycznych interesów, ciesząc się z 200-złotowych koncertowych honorariów. Jakże byliśmy nieprzewidujący! Dziś nasi rówieśnicy, a ówczesne szarpidruty, popijają drinki nad basenami w swoich willach, a my - miłośnicy Mozarta, z małymi wyjątkami popychamy ciężkie taczki żywota wysiadując krzesełka po filharmoniach i ścibolimy fachowe recenzje za wierszówkę i z doskoku.

Tak więc zacząłem słuchać albumu Andrew Lloyda Webbera i... zafascynowała mnie ta wspaniała muzyka.

Okazało się bowiem, że i w rockowej poetyce tkwią autentyczne wartości, porównywalne i możliwe do oceny, w kategoriach "bezwzględnego" piękna muzycznego. Słucham dziś kasety w nagraniu Orkiestry Allana Caddy i solistów stwierdzając, iż muzyka ta nie zestarzała się ani odrobinę i przetrwa chyba kolejne mody i trendy. Owa ponadczasowość nie będzie udziałem wszystkich dzieł spółki Weżer-Rice. Oparta na latyno-amerykańskim folklorze muzycznym "Evita" już jest ramotowata razem ze swoim hitem "Don't cry for me Argentina". Muzyka "Superstara" jakoś się nie zestarzała. Może za sprawą swej podatności na aranżacyjne nowinki. Ten szczególny walor rock-opery Webbera został umiejętnie wykorzystany w spektaklu Teatru Muzycznego z Gdyni, goszczącego w warszawskiej Sali Kongresowej 30, 31 stycznia i 1 lutego. Spektakl jest intensywnie eksploatowany od czerwca 1987 roku i objechał kawałek świata, dla warszawiaków, sądząc z tłoku przed kasami i owacji, stał się gwoździem zimowego, trochę sennego sezonu.

Dyrektor Jerzy Gruza jest wytrawnym graczem szołbiznesu i lubi gromadzić "na ręku" atuty. Jego przedstawienie ma dwa niepodważalne: udział grupy TSA i koncepcję inscenizacyjną. Muzycy z TSA myślą nowocześnie i nie przejęli się studyjnym i broadwayowym liryzmem kolejnych wersji muzycznych dzieła.

Potraktowali partyturę Webbera, w obsadzonej przez siebie warstwie "sekcyjnej" ostro i nietradycyjnie. W rezultacie mieliśmy rzeczywiście współczesną rockową sekcję, która gładko, choć nie bez pewnych, szokujących kontrastów "wpasowała" się w dość tradycyjnie potraktowany, teatralny w końcu, orkiestron. Ten stylistyczny kontrast wybronił w efekcie dość dziwną, na mój gust, koncepcję obsady wokalnej głównych partii. I tak postać tytułowa śpiewana była zwykle, ze względu na wydawałoby się oczywiste racje muzyczne i literackie, przez głosy o raczej lirycznej proweniencji. Podobnie traktowano wokalne zadania Marii-Magdaleny. U dyrektora Gruzy zupełnie na odwrót, bowiem Marek Piekarczyk śpiewa ostrego rocka, bez odrobiny liryzmu, a Celina Muza ze swoim silnym głosem i niezłym soulowym zadęciem bardziej pasowałaby, do jakiejś rockowej Carmen. Zupełnie nie na miejscu wydaje się Andrzej Pieczyński, jako Judasz, bowiem choć włos mu rzednie, nie określił jeszcze stylu, w którym chciałby śpiewać. W nagraniach anglosaskich to właśnie Judasz jest ostry i soulowy, bo na taki głos napisano tę partię. W gdyńskiej obsadzie śpiewanie Judasza jest grzeczne i choć muzycznie poprawne - to nijakie. Kolejne nieporozumienia to Piłat (Marek Rajski), którego partia wymaga zdolności do ballady i jazzu, a wykonał ją solista operetkowy. Największym fachowcem od śpiewania okazał się w prezentowanym garniturze Wojciech Cygan, jako Herod, który miał wykonać swinga i wykonał go z dużym polotem.

To wszystko, co napisaliśmy powyżej, to wcale nie muzyczne minusy spektaklu, bowiem owe dziwnie obsadzone partie zabrzmiały zupełnie dobrze w inscenizacyjno-muzycznej całości spektaklu. Jerzy Gruza doskonale zdał sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą temat. Gdyby chciał zrobić "Superstara" bardzo serio, doszłoby zapewne z wyżej wymienionych powodów do wielu dysonansów. Ale reżyser przemyślał rzecz i oparł swą koncepcję na prostym, podstawowym założeniu, które określiło poetykę spektaklu: robimy przedstawienie o męce Pana Naszego Jezusa Chrystusa w teatrze muzycznym, tym podejrzanym bękarcie z nieprawego łoża operetki. A w owym teatrzyku z papier-mache zgodzimy się i na Piłata z operetki, i na wybujałą wokalnie jawnogrzesznicę i na Jezusa z TSA. Można by zapewne wymarzyć sobie, w polskich warunkach obsadę idealną (by popuścić cugli wyobraźni - np. Niemen, Sojka, Banaszak), ale bez przesady. To, co jest, licznymi momentami autentycznie porywało, nawet takiego malkonenta, jakim jest niżej podpisany.

Jeszcze o inscenizacji: świetnym pomysłem były wyświetlane na scenicznym horyzoncie napisy-hasła, rodem z niemego filmu Grifittha. To też udany chwyt sprowadzający "Dies irae" do wymiarów teatru muzycznego, choć gdyby rzecz przemyśleć bardzo głęboko okaże się, że może to być wzniosłość w lepszym gatunku, od tej, z gotyckich ołtarzy i plafonów Michała Anioła. Taką wzniosłość rozumiemy, mogąc sprowadzić ją do wymiarów współczesnego cywilizacyjnego śmietnika (vide "Piłat i inni" Andrzeja Wajdy). Wzniosłość gotyckiej świątyni wywołuje w nas kwaśny, zjełczały posmaczek muzealności.

Materiałem na kolejną tragifarsę jawią się rewelacje, jakie przekazał nam dyrektor Gruza na konferencji prasowej; w ogóle nie byłoby żadnej rock-opery w Warszawie, gdyby nie pewien agent z Poznania, James Bond polskiego szołbiznesu Anno Domini 1989. Onże to zainwestował pieniądze swojej spółki, wynajmując Kongresową (za milion dziennie), opłacając hotele, honoraria, transport i reklamę, a więc ryzykując. Tak więc nie żadne dotacje, pieniądze z miejskiej kasy, Pagarty, ZPR-y etc. Zaryzykował, zainwestował i zaczął sprzedawać bilety. Sprzedała mu się określona, mniejsza od zaplanowanej liczby przedstawień. Dał spokój. Odzyskał wkład, zgarnął zyski. Zatrąbił i odjechał główkować w Poznaniu nad kolejnym interesem. Myśmy obejrzeli "Superstara", artyści zarobili, zarobił Pałac Kultury i tak ma być. I tylko urzędnicy w ministerstwach nie mogą do dziś otrząsnąć się z szoku wywołanego faktem, że rynek artystyczny może działać bez pomocy stosownych zarządzeń i okólników, a jedynie na prostej zasadzie prawa podaży i popytu.

A w perspektywie będziemy mieli już wiosną rewelacyjnych ponoć "Nędzników" wg Hugo w muzycznej wersji, jako drudzy w Demokracji Wschodniej po Węgrach. Kontrakt zawarty z dysponentem praw autorskich ma 30 stron i określa wszystko, od numeru komputerowej dyskietki w elektronicznych super-Yamahach do wielkości czcionki na afiszu. W znakomicie redagowanych programach Teatru Muzycznego w Gdyni jakieś reklamy, jacyś zagraniczni sponsorzy. Biorę do ręki program z Carnegie Hall. Prawie taki sam. Tak trzymać, Panie Dyrektorze. Korzystać z dobrodziejstw pierestrojki i pokazać rodakom, co się da ze światowych hitów.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji