Artykuły

Barbara i Artur

- My TU przyjechaliśmy i to była nasza decyzja. Po studiach mogliśmy zostać we Wrocławiu, bądź gdziekolwiek wyjechać, jak zrobiło wielu naszych kolegów. My jednak zdecydowaliśmy, że właśnie TU zostaniemy - mówią Barbara i Artur Święsowie, aktorzy Teatru Śląskiego w Katowicach w rozmowie z Maria Sztuką z miesięcznika Śląsk.

Z BARBARĄ i ARTUREM SWIĘSAMI, aktorami Teatru Śląskiego, rozmawia MARIA SZTUKA.

W grudniu Barbara i Artur obchodzili wspólnie " okrągłe " urodziny.

Zaciszna dzielnica Zabrza - Maciejów. Wzdłuż ulicy małe, okolone ogrodami domki, w oknach błyszczące światłami choinki. W domu Barbary i Artura Święsów świąteczny nastrój. W rogu przytulnego pokoju okazała, kolorowo przystrojona sosna, ściany wypełnione po brzegi wspaniałymi obrazami. Towarzyszy nam najmłodsza latorośl państwa Święsów, czteroletnia Kalina, choć pochłonięta wyklejaniem kolorowej kartki, bacznie przysłuchuje się naszej rozmowie.

- Wiem, że nie chcecie już mówić o tym jak zabrzanin Artur poznał tarnogórzankę Barbarę w pociągu relacji Katowice-Wrocław, w drodze do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu, nie będziemy więc mówić także o romantycznych oświadczynach na malowniczym brzegu stawu we wrocławskich Krzykach, nie wspomnimy także o waszym ślubie, który połączył was przed 18 laty... Aktorskie małżeństwo - ten sam zawód, ten sam teatr. Wasza wzajemna fascynacja, jak widać trwa nadal...

- Artur: Obserwując od lat zarówno nas samych, jak i naszych znajomych, uważam, że aktorzy są pewnego rodzaju odrębną rasą ludzi i nie tyle świadomy, czy mniej świadomy wybór decyduje o uprawianiu tego zawodu, co raczej jakieś przeznaczenie, już od dziecka (znacząco spogląda na bawiącą się córkę) wiedziałem, że będę aktorem...

Na Śląsku mieszkają od urodzenia, wprawdzie Artur jest pierwszym pokoleniem, ponieważ jego mama przybyła z Kresów a ojciec z gór, za to rodzina Barbary z dziada pradziada wrosła w śląską ziemię. - Barbara: Z życiorysów mojej rodziny można by ulepić niejednego bohatera powieści Janoscha czy Bieniasza. Są to złożone losy śląskiej rodziny, na które składają się trudne wybory - emigracje i powroty.

- Czy rozłąka rozbiła rodzinę?

- Barbara: Ależ skąd. Najlepszym przykładem może być ubiegły rok, był dla nas wyjątkowy. Przede wszystkim świętowaliśmy dziewięćdziesiąte urodziny babci, która doczekała się ponad dziewiętnaścioro wnucząt i dwunastu prawnucząt. Na uroczystość zjechali się najbliżsi z różnych stron, w sumie ponad siedemdziesiąt osób. W tym roku czeka nas kolejna wielka uroczystość - sześćdziesiąta piąta rocznica ślubu dziadków. Właśnie na takich spotkaniach widać, że mimo różnicy wieku, odległych czasem miejsc zamieszkania wszystkich łączą bardzo silne więzy, to taka prawdziwa wielopokoleniowa, z różnych kręgów kulturowych, ale nadal tradycyjna śląska rodzina.

- Czyli...

- Barbara: Myślę, że najważniejsze są właśnie te spotkania, które ciągną się godzinami i to, że stale utrzymujemy ze sobą bliskie kontakty i to nie tylko z okazji hucznych rocznic. Święta też mają szczególny charakter, oprócz tradycyjnych potraw na stole, okres Bożego Narodzenia to czas wzajemnych odwiedzin, kolędowania po domach, wspólnego śpiewania...

- Rozumiem, że jak przystało na tradycyjną śląską rodzinę, głową domu pozostaje mężczyzna.

- Artur: Jesteśmy śląską, ale nowoczesną rodziną. Basiu, czy ja jestem głową rodziny?

- Barbara: Myślę, że tak, choć dotyczy to głównie pewnych decyzji, szczególnie jeśli chodzi o gospodarowanie finansami. Strona towarzysko-rodzinno-kulturalna to moja domena, ja organizuję nasze życie towarzyskie, planuję wyjścia, odwiedziny, zajmuję się domem.

- Po studiach wróciliście na Śląsk, tu żyje się łatwiej?

- Artur: Ależ skąd, tu żyje się o wiele trudniej, na przykład źle budzi się rano, mnie te przekroczone normy pyłu zawieszonego szczególnie dokuczają. A Zabrze mimo likwidacji tylu zakładów zanieczyszczających powietrze wciąż przekracza wszelkie normy. To także nie jest raj dla aktorów. Nie czarujmy się - nasze możliwości zarobkowania są tu bardzo ograniczone. Ale są i zalety, nie mamy przecież dylematów, co wybrać: sztukę, czy jakieś komercyjne działania, bo ich tu po prostu nie

ma - nie mamy telewizji, nie istniejemy w radiu, na przykład w tak kiedyś popularnych słuchowiskach. Funkcjonujemy więc wyłącznie na scenach teatralnych, co nas oczywiście bardzo rozwija, ale ... czujemy się jakbyśmy żyli w jakiejś zamkniętej enklawie. Gdyby nie pochodzący stąd artyści, z którymi mieliśmy zaszczyt pracować: Adam Sikora, Ingmar Villqist, Lech Majewski, Kazimierz Kutz czy Maciej Pieprzyca nigdy nie zaistnielibyśmy na dużym ekranie. Poza regionem właściwie nie istniejemy. Mam na myśli oczywiście całe środowisko artystyczne. Tu nie ma nawet żadnej agencji filmowej.

- Może środowisku nie jest to potrzebne?

- Barbara: Potrzebne jest i to bardzo. To chyba zrozumiałe, że chcielibyśmy mieć większą możliwość konfrontacji ze światem zewnętrznym, uczestniczyć w znaczących festiwalach i częściej wyruszać poza granice regionu.

- Artur: Ja to nazywam ciągłą polityką rozsądku - co w sztuce jest przerażające - to polityka przetrwania, bez jakiegokolwiek ryzyka. Żałujemy ogromnie, że nie ma nas na ogólnopolskich festiwalach, w ogóle bardzo rzadko wyjeżdżamy nawet z małymi kameralnymi spektaklami gdziekolwiek, a bywa i tak, że nawet nie bierzemy udziału w tych festiwalach, które odbywają się u nas.

- Mam jednak nadzieję, że "Jakobi i Leidental" znajdzie się na tegorocznych "Interpretacjach".

- ???

- A jednak mimo tej nuty goryczy nadal tu jesteście. Z tego, co wiem nie planujecie żadnego pożegnania.

- Artur: Dlatego, że my TU przyjechaliśmy i to była nasza decyzja. Po studiach mogliśmy zostać we Wrocławiu, bądź gdziekolwiek wyjechać, jak zrobiło wielu naszych kolegów. My jednak zdecydowaliśmy, że właśnie TU zostaniemy. Pamiętam, kiedy odchodziłem z Teatru Rozrywki (1997 r.), Darek Miłkowski powiedział mi, że żegnałby mnie z kwiatami, gdybym zmieniał Chorzów na Warszawę, Kraków, ale dodał ...bo wy, Ślązacy nigdy się stąd nie wyrwiecie tak naprawdę. To jest trochę tak, jak pisał Bieniasz - dla Ślązaka nie ma stąd ucieczki. I to nie ma żadnego pejoratywnego zabarwienia. To raczej siła Śląska. I chociaż zdarzają się trudne momenty, kiedy nie jesteśmy tak do końca zachwyceni, bo nie zawsze jest kolorowo i pięknie - czasami ciężko się oddycha, ciężko się zarabia, ale za to satysfakcji jest sporo.

- O roli Gizy w filmie "Ewa" Adama Sikory i Ingmara Villqista wciąż jest głośno. Film zebrał wiele nagród. Na nowojorskim The 7th Ann u ul New York Polish Film Festival otrzymała pani nagrodę imienia Elżbiety Czyżewskiej dla najlepszej aktorki, to brzmi jak początek znakomitej filmowej kariery.

- Barbara: Choć premiera kinowa miała miejsce we wrześniu 2011 roku, film po raz pierwszy był już prezentowany na 10. Festiwalu Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu, gdzie zdobył nagrodę w kategorii Nowe Filmy Polskie. Upłynęło więc dużo czasu, nie pomogły nagrody i nie posypały się propozycje......

- Od Gliwic po Sosnowiec Barbara i Artur Swięsowie są znani i lubiani. Jesteście nie tylko popularni, widzowie darzą was także ogromnym uznaniem.

- Artur: I my to szalenie doceniamy. Żyjemy niemal w cieplarnianych warunkach. Nie tylko nikt nie stawia nas pod ścianą, ale mamy możliwość wyboru sztuki, teatru, to daje nam poczucie ogromnego komfortu pracy. A uznanie widzów... to najwyższy stopień satysfakcji.

- Barbara: Wszystko co robiliśmy dotychczas na scenie zaczyna teraz procentować. Otrzymujemy dużo zaproszeń, bierzemy na przykład udział w Salonach Poetyckich w Gliwickim Teatrze Muzycznym - to są niezwykłe niedzielne przedpołudnia, w których uczestniczą ludzie naprawdę spragnieni dobrej poezji, sala zawsze jest pełna, czy w Spotkaniach Poetyckich w Górnośląskim Towarzystwie Literackim w Katowicach. To są dla nas bardzo ważne, prestiżowe imprezy. Udało mi się przygotować własny recital, z którym odwiedzam różne miejsca. Wkrótce ukaże się moja pierwsza płyta. Angażując wszystkie nasze pasje i umiejętności z czasem zaczęliśmy zbierać owoce naszej pracy. Dotąd zawsze uważałam, że wszelkie nagrody, które otrzymywałam przyszły albo za wcześnie, albo wręcz niezasłużenie, bo dana rola mogłaby być jeszcze lepsza. Ale dobrnęłam wreszcie do takiego momentu w życiu, kiedy poczułam, że zawód, który wykonuję jest tym właściwym, że nic innego nie mogłabym robić. Nie potrafiłabym także żyć i pracować gdzie indziej. Tu jest cała moja rodzina, rodzeństwo, jestem z tym miejscem głęboko związana. Artur jest jedynakiem, jemu może byłoby łatwiej stąd wyjechać. Niedawno jednak powiedział mi, że po raz pierwszy spojrzał na Śląsk jakby innymi oczami...

- Artur: ... i na dobre zapuściłem korzenie. To stało się podczas kręcenia filmu "Śląsk według Bieniasza", czytając to, co on napisał, śledząc jego drogę, zgłębiając jego refleksje dotyczące emigracji: czy była potrzebna i czy były potrzebne te wszystkie cierpienia z nią związane, może to ona spowodowała chorobę a nawet śmierć... Kiedy znaleźliśmy się na planie filmowym w otoczeniu familoków w Kończycach, czy Pawłowie i zobaczyłem Zabrze skąpane w słońcu, kiedy zacząłem mówić językiem Bieniasza, kiedy wreszcie obejrzałem film na dużym ekranie, poczułem się, jakbym został ochrzczony. Dopiero teraz, z pełną świadomością mogę powiedzieć: jestem Ślązakiem, bo dopiero teraz zacząłem się w nim na nowo rodzić, dopiero teraz zaczęły mnie tak naprawdę interesować problemy Śląska: dlaczego tacy jesteśmy, dlaczego zamykamy się w wydumanych granicach? A może to jest jakaś forma samoobrony przed światem, który zawsze nas krzywdził, może stąd ta chęć życia w enklawie?

- To niezwykła rola w pana życiu, nie tylko artystycznym?

- Artur: Tak. Bieniasz coś zapoczątkował, stał się otwarciem do czegoś następnego. Bo ciąg dalszy będzie - to dramat Ingmara Villqista "Miłość w Konigshutte", traktujący o niezwykle ważnych, ale równie bolesnych epizodach z historii Śląska, po zakończeniu drugiej wojny światowej, o obozie koncentracyjnym w Świętochłowicach Zgodzie i o tym, jak obchodzono się tam ze Ślązakami. To bardzo przejmujący tekst, a rola, którą mi zaproponowano, szczególnie teraz, po fascynacji Bieniaszem, jest dla mnie bardzo ważna. Ważniejsza nawet od mojego ukochanego Czechowa, do którego miłość jest tak wielka, że do domu, w którym mieszkał podążam prawie każdego roku, jak do Mekki, ważniejsza od uniwersalizmu Czechowa, ponieważ mówi o czymś, o czym nikt dotąd jeszcze nie mówił i choć są to tragiczne słowa, będę je wypowiadał z pełną odpowiedzialnością, bo są dla nas, dla Śląska niezmiernie ważne.

- W jakiej roli chętnie zobaczyłaby pani męża?

- Barbara: Artur najlepiej sprawdza się w rolach ludzi połamanych, skomplikowanych, grających na skrajnych emocjach. To widać między innymi w "Jakobim i Leidentalu" Levina, gdzie pokazał jak znakomicie potrafi grać poprzez formę. Ale ja trochę zamieszam w tych jego upodobaniach, ponieważ odwołam się do czasów studenckich, pamiętam jego wspaniałe role... komediowe. Mało kto wie, a ja miałam okazję się o tym przekonać na własne oczy - on ma ogromny talent komediowy i życzę mu, aby właśnie w takiej roli także się odnalazł.

- Kogo zdecydowanie nie powinien grać?

- Barbara: Amanta, zresztą nie życzę tego żadnemu aktorowi, to takie mdłe role.

- A pan w jakiej roli nie widzi żony?

- Artur spokojnie, ale stanowczo: Od pewnego czasu oglądam Basię w rolach bardzo silnych osobowości. W "Ewie" - twarda, ale połamana Giza, Albertyna ("5 razy Albertyna") - zgorzkniała, Veroniqe w "Bogu mordu" - sfrustrowana pijaczka, a tymczasem w domu widzę cudowną, spokojną i łagodną dziewczynę. Ja już boję się tych twardych, zgorzkniałych i sfrustrowanych kobiet. Z rozmarzeniem przypominam sobie Irinę z "Trzech sióstr" A. Czechowa w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu i może wiedziony egoizmem, widzę Basię w rolach znów ciepłych i dobrych kobiet, w takich granych na pointach, pełnych subtelności, lekkości, finezji, bo Basia taka jest i ja mam ogromną potrzebę zobaczyć ją taką na scenie.

- Jako widz, czy jako mąż?

- Artur: Oczywiście, że jako widz.

Choć, jako mąż mam już zdecydowanie dosyć odbierania Basi urody i jej delikatności. Poza tym, jako mąż wiem coś, czego może inni nie wiedzą - Basia cudownie tańczy i śpiewa, i takiej właśnie roli jej życzę, gdzie mogłaby ujawnić swą zwiewność, finezję i urodę, tego mi trzeba.

- Czy pomagacie sobie podczas pracy nad swoimi rolami?

- Barbara, patrząc na męża z wyrzutem: Ja bardzo bym chciała, ale Artur jest niezwykle zamknięty i nie pozwala w żaden sposób sobie pomóc. Czasami udaje mi się nakłonić go na rozmowę o mojej roli, ale o jego pracy nie rozmawiamy. Nie pozwala mi przychodzić nawet na próby generalne. A ja chciałabym podyskutować o roli. Powiedziałam więc sobie, że już nigdy nie zapytam - mężu, czy mogę ci w czymś pomóc? Ja jestem otwarta na krytykę, bardzo sobie cenię uwagi Artura, bo zazwyczaj są niezwykle trafne, ale on generalnie mówi - nie!

- Artur: Temat teatru w domu jest tematem tabu. Przynoszenie tych spraw za próg jest niezdrowe. Aktorki jednak tak już mają, mogłyby o teatrze rozmawiać bez końca. A przecież wystarczy przymknąć oczy i całe sceny stają przed oczami, po co więc jeszcze o tym rozprawiać.

- Barbara: Dla mnie to zupełnie naturalne, że po premierze któregoś z nas chce o niej rozmawiać, tymczasem Artur daje mi góra pół godziny, a potem koniec. Pod tym względem całkowicie się nie dobraliśmy.

- Czyli dzień premiery nie różni się w domu od innych dni?

- Artur, bez chwili wahania: Nic się nie dzieje.

- Barbara: Kiedy widzę, że Artur przed swoją premierą jest zestresowany - to oznacza, że bardzo mu zależy i jestem wtedy spokojna. Już wiem, że wszystko będzie w porządku, bo on ma taką mobilizującą tremę.

- Artur: Basia przed premierą jest zawsze bardzo skupiona. Ja denerwuję się, kiedy muszę śpiewać. Uświadomiłem sobie, że to jest dziedzina, w której niewiele mogę osiągnąć. Sądzę, że coś zmarnowałem w młodości i tego już nie da się nadrobić, wolę więc skupić się na tym, gdzie mam szansę wciąż się doskonalić, na tym, co potrafię najlepiej. Unikam śpiewania jak mogę, nawet w stodole "Pod strzechą" nie będę pomagał dziewczynom...

- Czy to jakieś kolejne rodzinne spotkanie?

- Barbara: Tak! Już od szesnastu lat spotykamy się w stodole mojego brata w Zbrosławicach na "Wieczorze Trzech Króli", to otwarta impreza, na którą wszystkich zapraszamy, czasami jest tak ciasno, że trudno się poruszać. Każdy coś przynosi: pierniki, makówki, grzaniec i każdy może wystąpić. Śpiewamy kolędy i znakomicie się wszyscy bawimy. Atmosfera jest jedyna i niepowtarzalna, a my robimy to z wielką przyjemnością.

- Zostańmy jeszcze przy muzyce, kiedy i co usłyszymy na pani płycie?

- Barbara: Ta płyta to spełnienie mojego wielkiego marzenia. Powstała na bazie recitalu, który jest swoistym spektaklem, ułożonym z piosenek A. Osieckiej, M. Grechuty i J. Kaczmarskiego, akompaniuje mi na fortepianie Adam Snopek. "Świat w obłokach", tak ją zatytułowałam, ukaże się lada dzień. To moja wielka radość i satysfakcja. Ta płyta jest bardzo głęboko związana z twórczością mojego ojca. Właściwie wszystko, co robię wypływa z tego co on mi wpoił, czego mnie nauczył, co mi przekazał. Ja i moje rodzeństwo wychowaliśmy się w pracowni ojca. Kiedy miał się nami zajmować, dawał nam deski, farby i malowaliśmy razem z nim. To było cudowne dzieciństwo, to dzięki stałemu kontaktowi ze sztuką ojca ukształtowała się moja wrażliwość, sposób postrzegania świata, otoczenia, przestrzeni. Te dziecięce doświadczenia często przydają mi się w teatrze. Wpojona nam otwartość i szczerość jest wielkim darem. Malarstwo mojego ojca inspiruje mnie przez całe życie, jestem z nim głęboko związana. Moją płytę na okładce zdobi fragment jego witrażu.

- O waszym związku też w jakimś stopniu zadecydował pani ojciec. Podobno pan Artur był pierwszym chłopakiem, którego prof. Lubos wpuścił do domu, choć przed nim wielu się o to starało?

- Barbara: Śmieję się, że Artur miał wtedy nogę w gipsie i wspierał się na kulach, więc gdy ojciec go zobaczył, pomyślał sobie: ale borok i otworzył mu drzwi, ale to prawda, że na pewno coś wówczas między nimi dobrego zaiskrzyło.

Oboje sięgają po obraz stojący przy ścianie.

- Artur: To prezent świąteczny dla nas od teścia - "Cyprysy z Prowansji", już dawno Basia, gdzieś go sobie wypatrzyła, a ten obok, to obraz namalowany przez brata Basi Artura, zaraz po świętach znajdziemy dla nich godne miejsce.

Żyjemy w świecie sztuki moich najbliższych - dodaje Barbara.

- Co najskuteczniej was odpręża?

- Barbara: Artur lubi dalekie podróże, ja je też pokochałam, nawet Justynka, nasza starsza (14 lat) córka ulega urokom miejsc, które odwiedzamy. Na Krymie, gdzie Artur ma ciocię i który uwielbiamy i często odwiedzamy, stwierdziła, że mogłaby zostać tam na zawsze. Kiedy Artur nie może wyjechać, zagłębia się w lekturę... motoryzacyjną. Różne pasje go pochłaniały: rower, bieganie, pływanie, ale zapał mijał góra po pół roku, a motoryzacja pozostaje niezmienna.

- Artur, bez cienia wątpliwości: Basię odpręża dom i zajmowanie się córkami. Kiedy jest z nimi, nie ma w niej śladu po próbie, spektaklu, cienia stresu, napięcia, jest pogodna i szczęśliwa. W domu Basia jest prawdziwą śląską matką.

Kalinka, jak nietrudno się domyślić, jest stałą bywalczynią w teatrze. Już dwukrotnie oglądała Leśmianowskie "Przygody Sindbada Żeglarza" i przerywając na chwilę swoją pracę z zapałem opowiada o syrenach, wielkim ptaku, a przede wszystkim Diable Morskim.

Justynka poznała już plan filmowy, zagrała kilka epizodów w filmach, jej najtrudniejszym zadaniem była rola córki w "Ewie", gdzie musiała zagrać z własną mamą, ale sprawdziła się znakomicie, nic więc dziwnego, że aktorstwo filmowe bardzo ją kusi.

- Artur: Gdyby wytrwała w tej fascynacji jesteśmy gotowi dać jej wszystko, co możliwe, aby maksymalnie ją przygotować do tego zawodu, ale pod warunkiem, że będzie miała w tym kierunku predyspozycje.

- Barbara: Na razie jestem przekonana, że ma wielki talent muzyczny, pięknie śpiewa, gra na gitarze, komponuje prześliczne utwory, pisze wiersze, tworzy do nich muzykę. Sama zdecydowała, że będzie kontynuować naukę w szkole muzycznej II stopnia, nic nam nie mówiąc przygotowała się do egzaminu, zdała go i co najważniejsze sprawia jej to wielką przyjemność. Byłabym szczęśliwa, gdyby pozostała przy muzyce, bo widzę, że jest niezwykle uzdolniona, czy ma talent aktorski, tego jeszcze nie wiemy, ale i tak ostateczna decyzja będzie należała do niej.

Zanim się rozstaniemy, chwila szczególnego relaksu - słuchamy przepięknego nagrania piosenki M. Grechuty w wykonaniu Barbary. Aż żal się rozstawać. Kalinka, żegnając się wręcza mi prezent, to wyklejona przez nią kartka świąteczna, nad którą tak mozolnie przez cały czas pracowała. No cóż rośnie kolejny artysta, widać to już taki dom...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji