Artykuły

"Jesus Christ Superstar" w Warszawie

ODWLEKAŁO SIĘ, odwlekało. Wreszcie w drugim roku po polskiej prapremierze mogliśmy w Warszawie zobaczyć słynną amerykańską rock-operę "Jesus Christ Superstar", którą przywiózł Teatr Muzyczny z Gdyni pod kierownictwem swojego dyrektora i reżysera widowiska Jerzego Gruzy. Znacząco długa była droga tego dzieła na polską scenę. Od prapremiery na Broadwayu w 1972 roku trwała aż 15 lat. Ale wreszcie mogliśmy podziwiać w Sali Kongresowej, za jedne 3000 zł bilet, muzykę słynnego już Anglika Andrew Lloyda Webbera i libretto jego rodaka Tima Rice'a w przekładzie Wojciecha Młynarskiego przy współpracy Piotra Szymanowskiego.

Pokazanie ostatnich siedmiu dni życia Chrystusa w wystroju współczesnej kultury, zwłaszcza młodzieżowej - tak można najkrócej określić zamysł autorski Webbera i Rice'a. Wtedy, na samym początku lat siedemdziesiątych, było zaskakujące i dla wielu szokujące. Wszak poetykę musicali rockowych wykorzystywano do zupełnie innych celów. Przede wszystkim wykorzystywano do protestu wobec powszechnie uznanych wartości, do propagowania wolnej miłości a nawet i narkotyków. Pamiętamy choćby sławny musical "Hair". Nic więc dziwnego, że wykorzystanie tej samej poetyki do odtworzenia dramatu Chrystusa zdumiewało. Dziś, po kilkunastu latach, spotykając się z "Jesus Christ Superstar" w wykonaniu Teatru Muzycznego z Gdyni, nie doznajemy tych emocji ani tych wahań. Bowiem patrzymy z większego dystansu czasowego.

Trzeba przysnąć, że dzieło młodych, wtedy dwudziestokilkuletnich Anglików, nie zestarzało się. Przetrzymała bowiem próbę czasu sama rockowa konwencja muzyczna, mimo iż uległa wielu przemianom. Jej język dźwiękowy jest w stanie unieść ciężar nawet tak ważkiej problematyki. Co więcej, on ją nawet współczesnemu człowiekowi, szczególnie młodemu, przybliża. Sprawia. że jest on w stanie nie tylko przyjąć do wiadomości zdarzenie historyczne, ale przeżyć wewnętrznie jak wydarzenie współczesne. I to jest główny atut zastosowania współczesnej muzyki rozrywkowej i współczesnej obyczajowości. Wszak Chrystusa w tej rock-operze otaczają fotoreporterzy, dziennikarze, jak każdego

człowieka, który obecnie wywołuje zainteresowanie opinii publicznej. Piłat to wykwintny przedstawiciel establishmentu, Herod jest playboyem, członkiem Sanhedrynu; przypominają panów z giełdy. W tym zabiegu scenicznym widać dążenie do zaakcentowania uniwersalności dramatu Chrystusa. A także skłonienie widza do zadania sobie pytania, stawianego zresztą w różnych epokach, czy gdyby Chrystus pojawił się dzisiaj, nie spotkałby Go podobny los. Trzeba przyznać, że Jerzy Gruza reżyserując "Jesus Christ Superstar"' doskonale wyczuł konwencję widowiska. Nie usiłował jej zmieniać ani wygładzać ostrości. Dlatego w roli Chrystusa obsadził wokalistę zespołu rockowego - i to z gatunku "heavy metal", czyli grającego agresywną ekspresyjną muzykę - Marka Piekarczyka, a także wykorzystał sam zespół TSA.

Znamy rockman spisał się świetnie. Jego Chrystus ma rzeczywiście coś z wielkiej współczesnej gwiazdy z nieodzowną charyzmą, przyciągającą tłumy. A jednocześnie zachował w tym wszystkim ujmującą prostotę. Prostotę, pozwalający przebić się do widza z wielką problematyką poprzez nieodzowną "hałaśliwość konwencji muzycznej. Pomocą okazało się się malarstwo. Bardzo wyraźnie widać, jak Gruza i Piekarczyk, opracowując gestykulację postaci, na nim właśnie oparli. Dało to wspaniały efekt. Jezus w długiej białej szacie z rozwianymi włosami wśród tłumu scenicznego ubranego współcześnie, według najnowszej mody młodzieżowej.

W tej rock-operze są tylko dwie główne postacie. Jezus i Judasz. Ten ostatni został przez Gruzę znakomicie skontrastowany z Synem Bożym, Współczesny, wymięty prochowiec - jak u telewizyjnego dedektywa Colombo - jest przeciwważnym znakiem scenicznym niepokalanej bieli długiej szaty. Gorączkowość, nerwowość, niewysokiej postury Andrzeja Pieczyńskiego odbija się od wyniosłości i powściągliwości Marka Piekarczyka. Często Judasz wychodzi na plan pierwszy. Właśnie dramat Judasza, jego rozterki, został w przedstawieniu pokazany najciekawiej. Judasz, w tym ujęciu, a nie żaden inny z apostołów, jest głównym partnerem intelektualnym Jezusa. On właśnie z Mesjaszem wiedzie spór. Poza nim w otoczeniu Mistrza zostaje zindywidualizowana tylko postać Marii Magdaleny. Jej miłość, oddanie, ofiarność są przedstawione bardzo wyraziście. Ciężarowi tej roli podołała Celina Muza, dobrze prezentując postać współczesnej dziewczyny. I jeszcze tylko epizody mają Piotr (Mariusz Wojtas) - w chwili zaparcia, Piłat (Marek Rajski), Herod (Tomasz Fogiel), Kajfasz (Zdzisław Tygielski) i Annasz (Maciej Dunal).

Tak naprawdę liczą się w tym przedstawieniu tylko Jezus i uwielbiający Go tłum, oraz Judasz, któremu to uwielbienie nie daje spokoju i przeraża. Gruza doskonale operuje tłumami. Nie ma postaci biernych, niedokończonych. Tu trzeba wspomnieć o bardzo wyrazistej, podtrzymującej współczesną konwencję, choreografii Jerzego Sidorowicza.

Nie jest łatwo pisać słowa do gotowej już muzyki, do wypowiedzi, śpiewanych. Przyznam jednak, że praca Wojciecha Młynarskiego rozczarowała mnie. Spodziewałem , się jednak znacznie więcej po autorze wielu znakomitych piosenek. Właściwie polszczyzna - jej kiepska frazeologia, tandetne rymowanki - była jedynie tym, co w tak znakomitym widowisku naprawdę kulało. Jak w starych, tłumaczonych, librettach operowych.

Dobrze się stało, że choć po kilkunastu latach, ale jednak, "Jesus Christ Superstar" dotarł do nas i nasz Teatr muzyczny zmierzył się szczęśliwie z tym dziełem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji