Artykuły

PIERWSZY POLSKI SUPERSTAR

CZEKALIŚMY NA TĘ PREMIERĘ ponad piętnaście lat, tyle czasu bowiem upłynęło od dnia, kiedy "Jesus Christ Superstar" miał - w formie rock-opery - światową premierę na Broadwayu. Wszyscy, którzy choć trochę interesują się teatrem, wiedzieli też co najmniej od pół roku, że Jerzy Gruza przygotowuje ten spektakl w swym gdyńskim Teatrze Muzycznym, nikt jednak nie zabierał na ten temat głosu, póki rzecz nie została ukończona, koszty nieodwracalnie poniesione, a rock-opera z sukcesem wystawiona; wtedy dopiero posypały się protesty i groźby. Protestował Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego w Warszawie, który załatwił sobie niegdyś w Anglii prawo do polskiej premiery, płacąc za nie żywą gotówką w dewizach, tyle że... nie zamierzał się do niej zabierać, choć udzielona mu opcja już wygasała; protestował urzędnik w Ministerstwie Kultury, choć przecież sam podpisał Gruzie zezwolenie na wystawienie utworu; protestował tłumacz, Wojciech Młynarski, choć przecież sam przekazał Gruzie egzemplarz swego tekstu... Zarzut stawiano zresztą tylko jeden: Gruza ośmielił się zrobić to, czego inni nie zrobili. Ale z drugiej strony, czy można w naszym kraju postawić komuś zarzut poważniejszy?

Samej premierze natomiast atmosfera skandalu zrobiła przede wszystkim doskonałą reklamę; w Gdyni już od bladego świtu ustawiają się kolejki optymistów usiłujących zdo-być miejsce na "Superstara", choć bilety są jak gdyby nieco droższe niż do innych teatrów (600 zł). Ale gdy siądzie się na widowni i gdy zacznie się spektakl, o skandalu szybko się zapomina, całkowicie poddając się urokowi znakomitej muzyki i artystycznej wizji ostatnich siedmiu dni Chrystusa... Co do mnie, to - nie zabierając głosu w sporze między dyrekcjami - chciałbym przecież zwrócić uwagę na jedno: bardzo wysoko ceniąc talent reżyserski i organizacyjny Macieja Englerta, obawiam się jednak, że w Teatrze Współczesnym nie miał on po prostu możliwości przekazania nam rock-opery w takim kształcie, w jakim pokazał ją Gruza, że jego przedstawienie musiałoby być znacznie uboższe choćby z braku orkiestry odgrywającej tu przecież decydującą rolę. "Jesus Christ Superstar" - to opera, wprawdzie rockowa, lecz jednak opera, bez mówionych dialogów, natomiast z wcale trudnymi partiami wokalnymi i z fascynującą, wspaniałą muzyką, rozpisaną na dużą orkiestrę symfoniczną - ograniczenie jej do paroosobowego zespołu lub zastosowanie nagrań z taśmy byłoby barbarzyństwem dokonanym na dziele Webbera i Rice'a i nie mogłoby nam dać pojęcia o utworze, na który przecież tak długo czekaliśmy...

Tzw. "Jesus-rock", czyli rock czerpiący inspiracje; (lub w każdym razie temat) z przeka-zów religijnych, był sensacją musicalowych scen przełomu lat 1960-1970. Powstało wówczas wiele dzieł w tym stylu, lecz tylko dwa zyskały trwałe miejsce w dziejach teatru muzycznego: "Godspell", wystawiony w Greenwich Village w maju 1971, a pięć lat później przeniesiemy na Broadway, i właśnie "Jesus Christ Superstar"; jego zaczątkiem był początkowo wydany na singlu przebój "Superstar", do którego później zachęceni sukcesem autorzy dopisali całe oratorium, z wielkim powodzeniem utrwalone na płycie i zaprezentowane w wersji koncertowej podczas gigantycznego tournee po USA, a wreszcie w październiku 1971 wystawione - w formie rock-opery - na Broadwayu.

"Godspell" skomponowany został przez 22-letniego Amerykanina, Stephena Schwartza, w oparciu o tekst Ewangelii wg św. Mateusza, i szokował formą nadaną mu przez librecistę, Johna Michela Telebaka, formą oscylującą między komedią dell'arte, pantomimą a cyrkową błazenadą. Chrystus i jego uczniowie ubrani byli w stroje clownów o uszminkowanych twarzach, całość miała początkowo charakter spontanicznej, młodzieńczej zabawy, stopniowo przechodzącej w tonację poważniejszą, chwilami głęboko wzruszającą, a w końcowej scenie ukrzyżowania - wywierającą wręcz wstrząsające wrażenie. "Jesus Christ Superstar" ma natomiast libretto napisane przez Tima Rice'a na podstawie różnych ewangelii. Kompozytorem był, również wówczas 22-letni, Anglik, Andrew Lloyd Webber. Forma rock-opery, choć wtedy jeszcze nowatorska, wizualnie, inscenizacyjnie nie była jednak tak kontrowersyjna jak "Godspell", natomiast jej muzyka okazała się znacznie bardziej atrakcyjna, efektowna, oferująca kilka prawdziwie przebojowych songów o chwytliwych motywach. Stąd kariera, jaką w świecie zrobił "Jesus Christ Superstar" znacznie przewyższyła sukces też przecież bardzo oryginalnego i intrygującego utworu Schwartza. Zresztą Andrew Lloyd Webber - największa dziś indywidualność światowego teatru muzycznego - podbudował swój triumf kolejnymi dziełami: "Evitą" (1978), "Cats" (1981), "Song and Bańce" (1982), "Starlight Express" (1984), "Upiorem w Operze" (1986)...

"Superstar" postępuje w zasadzie wiernie za faktami opisanymi przez ewangelistów, choć przez szersze traktowanie jednych zdarzeń a tuszowanie innych eksponuje np. partię Judasza - co najmniej równorzędną, a kto wie, czy nie większą i trudniejszą od partii tytułowej, postać najbardziej skomplikowaną i najciekawszą psychologicznie, noszącą w sobie tragizm sytuacji przerastających ją, niejako z góry zaprogramowanych, wśród których bezsilnie się miota; nieco dwuznacznie ustawia też libretto postać Marii Magdaleny w otoczeniu Chrystusa (co zresztą złagodziła nieco inscenizacja Gruzy). "Jesus Christ Superstar" spotykał się niegdyś z pewnymi protestami ze strony kół zarówno katolickich, jak i żydowskich, nie były to jednak zarzuty poważniejsze czy też zataczające szersze kręgi, bo też nie sądzę, aby ten utwór mógł obrażać czyjekolwiek uczucia religijne; jest pod tym względem nadzwyczaj rozsądnie wyważony.

Polską premierę rock-opery Webbera i Rice'a Gruza uparcie nie nazywa premierą; twierdzi, że przedstawia jedynie otwartą próbę spektaklu, który kiedyś, być może, ukształtuje się ostatecznie. "Dlaczego reżyser teatralny - pyta w specjalnej wkładce włożonej do programu - nie ma prawa do szkicu, tak jak malarz do powolnego zbliżania się do tematu, a nie dawania od razu gotowego dzieła (produktu)? Powiem więcej - brak odwagi, aby zapiąć ten spektakl na ostatni "teatralny guzik", zdecydować, że to ma być tylko tak (...) Otwarte próby... taki temat mógłby zająć całe życie, a nie od... do... (...) Powoli znajdujemy odpowiedzi, ale chyba nigdy nie ostateczne."

Ile w tych reżyserskich wyznaniach kokieterii, ile uniku przed domagającym się praw do "polskiej premiery" Englertem, a ile szczerych wątpliwości i pokory wobec tematu (Gruza pokorny? - to coś przeciwnego naturze!)? W sumie to nieistotne, ważny jest tylko efekt tych "prób", a efekt wydaje się... bardzo efektowny. W ogólnej koncepcji Gruza wyszedł jak gdyby od filmowej wersji "Jesus Christ Superstar", nakręconej przez Normana Jewisona przed czternastu laty. Podobnie jak na ekranie, tak i tutaj poza postacią Chrystusa noszącego długą, białą szatę, pozostali aktorzy ubrani są w stroje dzisiejsze, współczesne, czasem z pewnymi elementami historycznymi (choćby henny żołnierzy); także rusztowania po bokach sceny przypominają filmową scenografię, no i liczba osób na scenie: zespół znacznie większy niż na Broadwayu, natomiast i układem choreograficznym, i kostiumami nawiązujący do roztańczonego zespołu na ekranie. To zresztą ani zarzut, ani nawet pewność, iż film Jewisona istotnie stanowił dla Gruzy i dla choreografa (Jerzy Sidorowicz) inspirację; większość sytuacji rozgrywa Gruza przecież na swój sposób, całkowicie oryginalny, świeży i - nad wyraz trafny. Poza jednym zastrzeżeniem (trochę niepotrzebne te rozhuśtane zwłoki Judasza na wysokiej gałęzi) - wszystko, moim zdaniem, zasługuje na duży, złoty medal

Dobrym pomysłem było też wzmocnienie stałego zespołu gdyńskiego o wokalistów i muzyków związanych na co dzień z muzyką rockową i doskonale czujących tę muzykę. Do roli Chrystusa doangażował Gruza Marka Piekarczyka z grupy TSA, a pozostali członkowie tej grupy zasilili orkiestrę, do roli Marii Magdaleny dobrał Małgorzatę Ostrowską z "Lombardu". Chociaż aktorsko jeszcze nieporadni, to wokalnie radzili sobie doskonale z trudnymi partiami, podobnie zresztą jak świetny w partii Judasza Andrzej Pieczyński. Ta trójka trzyma wokalnie całe przedstawienie, zgodnie zresztą z założeniem autorów, którzy jej właśnie powierzyli najtrudniejsze partie. Jako Piłata słyszałem Marka Rajskiego, Heroda - Tomasza Fogla, Kajfasza - Zdzisława Tygielskiego, Annasza - Macieja Dunala... Orkiestrę przygotował i prowadził Stanisław Królikowski; miała momenty bardzo piękne, chwilami jednak brakło jej tego rozmachu, a przede wszystkim tego rytmicznego unerwienia, jakie cechuje partyturę Webbera (partyturę nieco skorygowaną - mnie osobiście najbardziej żal było "muzycznego" trzasku batoga, usuniętego ze słynnej sceny biczowania).

W sumie jednak - mimo takich czy innych drobnych zastrzeżeń - można (a nawet trzeba) uznać spektakl w Gdyni za jedno z najciekawszych wydarzeń teatralnych ubiegłego sezonu; to spektakl, którego nie musiałaby się wstydzić żadna z wielkich scen, podobnie jak pamiętnego "Skrzypka na dachu", również w inscenizacji Gruzy. Duże brawa! A jeśli dojdzie istotnie do jakiegoś kompetencyjnego procesu, którym wygrażają Gruzie przeciwnicy jego "dobrej roboty", to w razie czego zgłaszam się na świadka obrony: ostatecznie przecież to dzięki Gruzie i jego zespołowi dotarł do nas wreszcie ten kamień milowy w dziejach nowoczesnego teatru muzycznego; świadectwo przemian obyczajowych i artystycznych, które powinniśmy poznać i o którym powinniśmy mieć własne zdanie. Może zdania będą różne - może dobre, może złe, ale nie sądzę, aby ktokolwiek po tym spektaklu wyszedł z obojętnym wzruszeniem ramion. A to, w gruncie rzeczy, zawsze jest najważniejsze...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji