Artykuły

Pasja bez pasji

Premierowe przedstawienie "Jesus Christ Superstar" jest tak naprawdę garniturem skrojonym po raz trzeci z tego samego materiału.

Najpierw obejrzeliśmy rzecz w plenerze, na gdyńskim Skwerze Kościuszki w przededniu papieskiej mszy na hipodromie. Potem, już na scenie Teatru Muzycznego, wysłuchaliśmy wersji koncertowej - najmniej udanej, do której nie warto nawet wracać myślą. Sceniczna premiera jest w tym tryptyku najbardziej przemyślana. Brakuje jej za to ducha.

Show Judasza

Jest to jej brak najwidoczniejszy, bo usterek i niedociągnięć wytknąć można więcej. Mniejsza już o niedoszlifowaną (zabrakło czasu?) niełatwą choreografię Jarosława Stańka. Gorzej, że po przedstawieniu trudno jest wymienić jego bohaterów. Ekspresyjny, pewnie nawet trochę nadekspresyjny Tomasz Steciuk jako Judasz. Oszczędnie - i dobrze - zagrany przez Andrzeja Śledzia Piłat. Może jeszcze szczwany cyniczny Annasz Cezarego Studniaka. Resztę postaci, łącznie z kluczowymi, czyli Jezusem i Marią Magdaleną, narysowano tak, jakby ołówek nie został zaostrzony. Niewyraźne to jakieś, bez charakteru, tak jakby aktorzy skupili się jedynie na poprawnym odegraniu i odśpiewaniu swoich kwestii (co można też powiedzieć o akompaniującym zespole muzyków i o chórze).

"Jesus Christ Superstar" był musicalem buntowniczym, szukającym prawdy o postaci Jezusa, tak jak widzieli ją ci, którzy pod koniec lat 60. zachłysnęli się kontr-kulturą. Jeśli się taki tekst odgrzewa, trzeba mu nadać odpowiednią temperaturę. Zdarzyło się to przy okazji innej inscenizacji Teatru Muzycznego - musicalu "Hair", słusznie okrzykniętego najciekawszym wydarzeniem teatralnym minionego sezonu w Trójmieście. Sukces "Hair" polegał nie na samej inwencji reżysera, który miał dziesięć pomysłów na każdą scenę. Tamtym spektaklem żył cały zaangażowany weń zespół - i to czuło się na przedstawieniach. Maciejowi Korwinowi, reżyserowi "Jesus Christ Superstar", pomysłów nie brakuje. Ale aktorzy nie przejęli się tym przedstawieniem tak, jak on sam. Miotający się po scenie Judasz za wszystkich nie wystarczy. Na pytania, które stawia, nikt nie próbuje mu odpowiedzieć. Zostają jego emocje, nie ma dramatu racji.

Zdarzyło się naprawdę

Szkoda, bo o myśli reżyserskiej powiedzieć tu można wiele dobrego. To, od czego się w niej wychodzi, widoczne jest już chyba w samej scenografii: Grzegorz Małecki zabudował scenę z prosta ciosaną rybacką osadą, z suszącymi się na drążkach sieciami i wyciągniętymi na brzeg łodziami. Scenografia zaprasza nas do tego, byśmy poczuli się jak nad Jeziorem Tyberiadzkim w czasach Jezusa. Przekonuje, że jego przyjście zdarzyło się naprawdę. Spektakl stawia nas przed pytaniem, jaki był tego przyjścia sens.

W wersji plenerowej widowisko kończyło się efektownym, w świetle lotniczych reflektorów, zmartwychwstaniem Jezusa. W teatrze z Chrystusowego grobu pod sceną sączą się jedynie ledwie widoczne smużki światła. Potem Jezus nagle przechodzi przez opustoszałą scenę. Trwa to krótką chwilę, zanim zniknie za kulisami. Jak w ewangeliach "przeszedł dobrze czyniąc". Ale kim był naprawdę?

Maciej Korwin szanuje to, że w czasach powszechnego wątpienia odpowiedź na to pytanie jest dla wielu bardzo trudna. Niedopowiedziany finał jest więc prawdziwe "współczesny", o wiele bardziej niż wymyślone na początek wchodzenie z widowni aktorów, dopiero na scenie przebierających się w historyczne kostiumy.

Pytanie jest więc dobrze postawione. Ale by zabrzmiało przekonująco, musi być stawiane z przekonaniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji