Dialog z historią
Anouilh, Sartre, Camus okupują ostatnio czasopisma zajmujące się dramatem i teatrem. Dyrekcje i zespoły uważają za punkt ambicji wystawianie ich sztuk. Wszyscy po trosze nurzamy się i po trosze snobujemy tym gatunkiem francuskiej sztuki, jego intelektualną metaforą, rozległością aluzji, mistrzostwem dowcipnego, często błyskotliwego dialogu. Po raz któryś tam w ciągu wieków Antygona, Orestes, rzymscy cesarze, Joanna d'Arc i przede wszystkim dziś - ojcowie inkwizycji, wkraczają na scenę, by podnieść ciężar jeszcze jednej współczesności, by przemienić się w symbol problemów jeszcze jednej epoki. Po jałowych latach naszego repertuaru z trudem przetykanego z rzadka Brechtem i Majakowskim, ten zwrot do zakazanych wówczas gatunków i utworów jest zrozumiały. Działa odświeżająco. Jest poszukiwaniem intelektualnej samowiedzy i nośności artystycznej, pogrzebanych przez tamte lata. Ale jednocześnie w wielu wypadkach sztuki te budzą we mnie drażniące uczucie zastępczości. Po latach przymusowego "odlegiwania" w redakcyjnej szufladzie wydrukowano opowiadanie Vercorsa "Kłamstwo polityczne". Jeden z teatrów, szukając utworu, który by najpełniej wyrażał dramat moralno - polityczny naszej epoki, udramatyzował to opowiadanie. Z dobrego, drążącego opowiadania powstała kiepska sztuka. Chętnie i dalej sięgano po metaforę inkwizycji (np. grana obecnie sztuka Anouilha "Skowronek"). Nie mam nic przeciwko metaforze, aluzji, podtekstowi itd. Owo uczucie zastępczości polega na czym innym. Metafora tych utworów jest często pozorna. Staje się tylko odczuwalną przez widza lub czytelnika, dość powierzchowną analogią. Tak jest np. przeważnie właśnie z nieodkrywającą żadnych nowych perspektyw metaforą inkwizycji. A filozoficzny sens intelektualnych, dowcipnych dialogów, które się tak bardzo podobają i tak bardzo imponują, da się nieraz sprowadzić myślowo do paru truizmów. Inna będzie zresztą oczywiście miara np. Sartre'a, niż Anouilha i nie można oczywiście tych spraw uogólniać. Ale rzecz w tym, że w praktyce pakuje się właśnie nierzadko wszystko do jednego worka z etykietkami: "współczesne", "nowoczesne", "intelektualne", "genialne" itd. Nie wypisana natomiast pozostaje zwykle jedna z najistotniejszych w naszym odbiorze nalepek. Napis na niej winien brzmieć: "francuskie", lub "zachodnie". Nie lybimy przyznawać się do starego snobizmu i mody, którym dzisiejszy czas specjalnie sprzyja. A właśnie owa nieodparta, fascynująca często francuskość tych sztuk jest drugim powodem, który wywołuje we mnie wrażenie zastępczości. Francuzi mają wspaniałą i silną tradycję tego gatunku dramatycznego. W naturalny sposób dźwiga on i dziś u nich treści jeszcze jednej epoki. U nas inaczej. U nas, osamotniona jak wyspa bez archipelagu na mapie, widnieje "Odprawa posłów greckich" a później zawsze "Nieboska" okaże się trwalsza i owocniejsza od "Irydiona", a "Wesele" od "Meleagra" czy "Protesilausa i Laodamii".
Te myśli umocniły się we mnie po obejrzeniu "Święta Winkelrieda", choć radość, którą sprawia odgrzebanie i wystawienie tej sztuki nie jest pozbawiona goryczy. Oto sztuka piekąco współczesna, sztuka operująca całkowicie tzw. nowoczesnymi środkami artystycznymi i sztuka przy tym - od typu humoru aż po najgłębsze sedno spraw - ogromnie polska. Nie chodzi tu o zamierzone przez autorów reminiscencje związane z nazwiskiem bohatera i nawet nie o nurt polemiki z romantyczną bohaterszczyzną, także raz jeszcze w tym dramacie podjęty. Cała atmosfera utworu wywodzi się gdzieś z tej niewygranej w warszawskim przedstawieniu "Kordiana" sceny na Placu Zamkowym, z groteski Grabca - króla, z ironii ludu wobec dziejopisa Wawela. Z tradycji tych wszystkich, chorujących na wrażliwość sumienia polskich szyderców, prowadzących nieustanny dialog z historią, chcących ją wychłostać i obatożyć drwiną, by upokorzyć wreszcie przed kilkoma starymi jak świat tęsknotami ludzki-mi, lub też czasem jak np. Witkacy, zżartych już beznadziejnie przez zgagę dziejów. Ten nurt własnej naszej metafory, groteski i szyderstwa, ludowego humoru i intelektualnej perspektywy mógł się dalej rozwijać, mógł się świetnie rozwijać. Mógł się stać, być może, naszą odrębną, polską a równorzędnie twórczą i nowatorską pozycją w dramaturgii współczesnej. Dowodem na to właśnie choćby "Święto Winkelrieda", sztuka napisana w roku 1944. Ale później przyszły lata, kiedy nurt ten musiał już schronić się tylko do "najmniejszego teatrzyku świata" Gałczyńskiego a jeszcze później zniknął całkowicie w okopach świętego socjalistycznego realizmu. I to jest ta dawka goryczy, która łączy się dla mnie z wystawieniem "Święta Winkelrieda". Nie to, że sztukę wystawiono po dwunastu latach. Okazało się raz jeszcze, że dobrej sztuce jak dobremu winu, czas nie szkodzi. I tu korki strzelają z większym hukiem, alkohol mocniej wchodzi w krew. Gorycz płynie z żalu po sztukach nienapisanych, z obawy czy zdoła w naszym dramacie odżyć na nowo ten nurt? Znak zapytania po tym zdaniu jest błędem w zasadach interpunkcji, ale jedynym na razie możliwym dla mnie znakiem do postawienia w samej sprawie. Jeden z recenzentów określił "Winkelrieda" jako "sztukę o wadach ogólnonarodowych''. Być może sformułowanie to jest "właściwym pojmowaniem" toczącego się w naszej historii od stu kilkudziesięciu lat dramatu: władza, lud, rewolucja - z powtarzającym się ze schematyczną dokładnością motywem głównym oszukania, wykiwania ludu przez władzę. A taki jest zasadniczy problem sztuki, pojmowany przez autorów zapewne "swoiście", bo główny kierunek ich myśli skupił się na procederze nieustannego nabierania prostych ludzi przez przywódców i władzę. Bogaty jest ten zestaw ku jednemu prowadzących wątków: żerowanie ma popularnych tradycjach, obietnice, które nic nie kosztują, bo się ich nie dotrzyma, służebna literatura i pedagogika, natychmiastowe przechwytywanie haseł rodzącej się rewolucji... I już w zalążku te same metody u tych, którzy zorientowali się pierwsi w sytuacji i kreowali siebie na "przywódców rewolucji". A lud? Lud woła: "Oddajcie co moje! To moje prawo, to mi się należy!" - i daje się rozbroić i daje się uwieść obietnicom różnych stron. Świeża i ożywcza jest satyryczna powierzchnia tej sztuki. Gorzkie jej stwierdzenia i konfrontacje. Pisana 12 lat temu, pod koniec okupacji w Warszawie, miała ostrzec tych, którzy w ciemni konspiracyjnej szykowali się do walki, a przede wszystkim masy ludzi, którzy na pierwszy znak, nie pytając o nic, do niej się dołączą. Bluzgała jadem i drwiną pod adresem różnych przywódców, wodzów i rządców, potrafiących zawsze wzbudzić, wykorzystać i wygrać ludzkie uniesienie we własnym interesie. Pokazując cały splot przeróżnych tego możliwości, sztuka chciała ludziom zaszczepić nieufność, tę pierwszą surowicę przeciw chorobie zbiorowego otumanienia. Przed 12-tu laty prawdopodobny adresat tej sztuki był inny niż ten, którego podsuwamy dziś pod tekst. Ale sztuka była też od początku polską metaforą o władzy. I okazało się, że schemat historii raz jeszcze się powtórzył. Tylko, po tych, 12-tu latach nie trzeba nam już zaszczepiać nieufności. Dawka, którą każdemu zaszczepiła na żywo historia jest chyba co najmniej dostateczna. Toteż dziś głównie śmiejemy się z ulgą na tej sztuce obserwując parodię tego mechanizmu, którego środki i styl poznaliśmy lepiej niż przypuszczali zapewne autorzy. Śmiejemy się z naszego wczoraj i nas wczorajszych. Ale są w sztuce momenty, czy to w obrazie rewolucji, czy w formach "zaprzyjaźnionych mocarstw", czy w wielu jeszcze innych, w których w takiej samej grotesce jak nasze wczoraj, widzimy kawałki naszego dziś. Za śmiechem czają się niepokoje bardzo żywe, bardzo konkretne. Czy potrafimy wreszcie zdezaktualizować tę sztukę? Uczynić ją tylko sztuką o wczoraj? Kiedy będziemy się tylko śmiać z każdego jej "dna" i wątku?
Mam wielką wdzięczność dla teatru Dejmka, że nie uległ łatwym pokusom jeszcze jednej kalki inkwizycji czy czegoś w tym rodzaju, a odszukał i wybrał na dziś tę świetną, zapomnianą sztukę. Ale nawet jeśli zgodzić się z Dejmkiem, uparcie twierdzącym, że dobry teatr może zacząć się dopiero od dobrej literatury, to "Święto Winkelrieda", które oglądamy na scenie i które zostanie w naszej pamięci, jest w całym tego słowa znaczeniu, współtworzone przez teatr. Teatr ujednoznacznił satyrę reżyserią, inscenizacją, nawet podkładem muzycznym, wyostrzył najaktualniejszy sens sztuki, dorzucił i podchwycił aluzje. To teatr nasuwa nam nieuchronne skojarzenie przedszkola starych, skretyniałych dzieci z ZMP, burmistrza Jakuba z dobrze nam znanym typem działaczy, trybun i "mas" na święcie Winkelrieda z niedawnymi naszymi świętami itd. itd. Reżyserią każdej sceny, każdym aktorskim gestem teatr dopowiada tekst, nie wypadając przy tym ani na chwilę ze stylu groteski i przypowieści o Wolnym Sfederowanym Szwajcarskim Obwodzie. Ten typ sztuki bardzo odpowiada teatrowi Dejmka. Nie przypadkiem ma on w swojej tradycji repertuarowej "Łaźnię". Ale poza tym, nieprzerwane ani na chwilę w czasie przedstawienia porozumienie widowni ze sceną, wytwarza wspólnotę, która każe się domyślać, że sam zespół śmieje się i niepokoi tak samo jak my, że stąd też płynie tempo, zgranie i świetność każdej roli. Bo chcąc oceniać, trzeba by przepisać całą obsadę i mimo bogactwa przymiotników; w naszym języku, musiałyby się wciąż powtarzać określenia "wspaniały", "doskonały", "świetny". Bo jedno choćby powtarzane na różne sposoby przez Szalawskiego - Burmistrza Jakóba: "Obywatele", jest nie do zapomnienia. Butrym jako poeta - etapista, potwierdzający raz jeszcze prawdę, że każda sztuka "dworska" musi stać się bombastyczną grafomanią, szóstka młodych aktorów z pasją i precyzją parodiująca być może własne niedawne doświadczenia z ZMP. Baer, w najtrudniejszej chyba roli młodego Winkelrieda świetnie przechodzący od upartej naiwności do lekkiej autoironii, gdy odchodzą "do gór ojczystych". Wiesława Mazurkiewicz jako piękna Agnieszka - burmistrzowa, najmłodszy z Minców - jako Stary Aktor - to wszystko doskonałe kreacje, podporządkowane jednej wielkiej "zgrywie", w której zaszalał z ulgą i scenograf Rachwalski dając wjeżdżające, zjeżdżające i wnoszone przy podniesionej kurtynie, zabawne dekoracje, w której wytrąbił się i naśmiał z "narodowej" "szmiry" i marszowego patosu twórca ilustracji muzycznej Kiesewetter. Jego hymn państwowy jest sam w sobie wspaniałą parodią. Niesposób oddzielić od siebie tych wszystkich elementów. Wszyscy i wszystko współgra i współtworzy dzieło, dane nam przez teatr, współbrzmiące z rzeczywistością jaki ongi we Francji pierwsze przedstawienia "Wesela Figara". Dzięki za to teatrowi z dyrektorem i reżyserem Dejmkiem na czele.