Szopa i naród
Wielkie powodzenie jakim cieszy się "Święto Winkelrida" Andrzejewskiego i Zagórskiego, wystawione przez teatr Dejmka, krytycy zgodnie przypisują przedziwnej aktualności tej dwanaście lat temu napisanej sztuki. Nie jestem krytykiem teatralnym i sprawa ta, tzn. aktualność "Święta Winkelrida", zainteresowała mnie od nieco innej, że tak powiem, ogólniejszej, strony.
Nie ulega wątpliwości, że komedia ta napisana została przeciw tromtadracji burżuazyjnych polityków, w celu zdemaskowania ich pustosłowia, demagogicznych programów politycznych, prywaty ich autorów (kapitalna pointa sztuki: muszę się zapoznać z ruchem ideowym na czele którego stanąłem!) et caetera... W gruncie rzeczy zarówno w swych treściach intelektualno - politycznych jak i w atmosferze uczuciowej "Święto Winkelrida" jest niesłychanie bliskie okupacyjnym opowiadaniom Andrzejewskiego, a w szczególności "Przebudzeniu lwa". Jak to się tedy stało, że ta wybaczcie schematyczną nomenklaturę, antyburżuazyjna sztuka budzi w nas tak żywe i współczesne uczucia? Dlaczego odczytujemy ją jako pamflet na współczesność? Przecież nie dlatego, że pasują do nas pewne powiedzonka padające ze sceny, z których kilka, niewiele zresztą, dodano ostatnio.
Wydaje mi się, że sprawa jest znacznie głębsza.
Jest w sztuce Andrzejewskiego i Zagórskiego taki fantastyczny dialog, w którym jeden z "ojców miasta" wypowiada następującą myśl: Obie strony mówią o wolności? Cóż z tego? To my, władzę dzierżący, posiadamy monopol na właściwie rozumianą interpretację pojęcia wolność; buntownicy natomiast posługują się wypaczoną, specyficzną interpretacją tego pojęcia.
Sądzę, że jest to jeden z nielicznych momentów w tej sztuce, w której zwykła - doskonała zresztą - "szopa" zamienia się w głęboką, filozoficzną satyrę. Przeciw komu jest wymierzona ta satyra? Wydaje mi się, że przeciw wszelkim sporom politycznym prowadzonym z myślą o tym, aby naród nie wiedział o co chodzi. Jest to zresztą nasza polska specialite de la maison. Pozornie wszyscy mówią to samo, wszystkim np. chodzi o demokrację, a w rzeczywistości każda strona walczy o coś wręcz przeciwnego. Pół biedy, gdy występują tylko dwie strony, wówczas jeszcze można się jako tako połapać; my jednak zawsze byliśmy krajem, w którym łatwiej o zbawców ojczyzny z własnego czy obcego natchnienia, niż o zdrowy rozsądek. Toteż z reguły, gdy stron jest kilka, większość nie chce powiedzieć o co chodzi, a mniejszość, albo nie chce albo nie może. A naród jest świadkiem takich znakomitych - dialogów jak ten, o którym wspominałem przed chwilą. Całe szczęście, że mądrość narodu ma również inne źródła niż eufemistyczne przemówienia burmistrzów.
Ale wróćmy do pytania postawionego na początku. Na czym polega współczesność "Święta Winkelrida"?
Wydaje mi się, że przede wszystkim na tym, iż ta, antyburżuazyjna w bezpośrednim zamyśle, satyra jest w gruncie rzeczy wymierzona przeciw wszelkim przetargom politycznym toczącym się poza plecami narodu, w tajemnicy przed narodem. Historia zaś poucza nas, że "zjawiska tego typu nie są zależne od istnienia lub nieistnienia, dajmy na to, wielkiej własności ziemskiej. Historia poucza nas również o tym, że wykpione w sztuce cynizm, samozałgiwanie się i tromtadracja pojawiają się wszędzie tam, gdzie więź między władzą a narodem opiera się głównie na słowach.
Na przedstawieniu bawiłem się doskonale, ale później jedną z najbardziej gorzkich refleksji, jaka mi przyszła do głowy, była ta, że w gruncie rzeczy sztuka Andrzejewskiego i Zagórskiego wystawiona obecnie, powiedzmy we Francji, byłaby również aktualną, współczesną satyrą polityczną, choć oczywiście odczytywaną inaczej.
Widownia w Teatrze Narodowym, a sądzę, że również widownia łódzka, raz po raz wybucha śmiechem. Mam wrażenie, że jest to w znacznej mierze śmiech ulgi. Bo "Święto Winkelrida" w poważnej części jest odczytywane jako szopa czyli zgrywa. Znamienny z tego punktu widzenia jest doskonały pokaz święta narodowego na placu, z ambasadorami zaprzyjaźnionych mocarstw, skandowaniem, dziećmi, kwiatami i innymi tego rodzaju akcesoriami. Teatr co chwila bije brawo, zrywają się salwy śmiechu. Jest to, jak sadzę, śmiech ulgi, śmiech gargantuiczny. Że też raz nareszcie ktoś wykpił ten obrządek, że zrobił publicznie z tego szopę, budę jarmarczną, drakę, zgrywę, balona, skarpetkę, czy jak kto chce to nazwać. Jest to bowiem ze wszech miar politycznie potrzebne (będę się upierał przy tej kwalifikacji politycznie) by krajem wstrząsnął potężny, niczym nie krępowany śmiech. Niechby i zaprawiony goryczą, ale moralnie i politycznie nieodzowny.
Przedstawienie na placu w małym szwajcarskim miasteczku jest znakomite. Sam brałem udział w organizowaniu i celebrowaniu tego rodzaju nabożeństw. Mam również gorzką świadomość tego, że fakt, iż robiłem to w najlepszych intencjach, w gruncie rzeczy nikogo nie obchodzi. Rezultaty są bowiem rzeczą znacznie łatwiej sprawdzalną, niż intencje. Toteż z szopy tej śmiałem się gorzko, ale myślę, że sprawiedliwie.
Wydaje mi się jednak, że owa zgrywa czy draka to tylko jeden z elementów "Święta Winkelrida", że niektóre fragmenty sztuki są znacznie głębsze. Taka jest przede wszystkim scena w gospodzie przemienionej na sztab zwycięskiego obozu młodego Winkelrida To już jest satyra na naród. Te deliberacje polityczne z wciąż powtarzającym się refrenem "wódy!", te targi o miecz bohatera, to równie bezmyślne upojenie tryumfem jak łatwość, z którą wszyscy pogodzeni przy wódce, idą na plac, gdzie znów zostaną oszukani - to nie szopa, to tragiczna nuta. bez której nie ma wielkiej satyry.
Twierdzę, że jest to satyra na naród. Od dłuższego czasu Jacek Bocheński prowadzi kampanię mającą na celu wywalczenie prawa do mówienia gorzkich rzeczy narodowi jeśli ten na to zasługuje. Jest to kampania bardzo potrzebna. W żdanowowskiej koncepcji sztuki nie wolno było mówić narodowi prawdy, między innymi o nim samym. Istniało wprawdzie w teorii takie pojęcie jak cechy narodowe, ale w praktyce mówiło się tylko o tym, że dany naród jest pracowity, utalentowany i cierpliwy - tak jak gdyby inne narody nie były pracowite i utalentowane, i jakby cierpliwość była w każdym czasie zaletą każdego narodu. (Ta ostatnia uwaga nie odnosi się oczywiście do nas. Polaków, którzy na zbytek cierpliwości nie chorowaliśmy nigdy). Otóż jednym z najczęściej stawianych zarzutów było, że pisarz obraża naród. Myślę, że naród można obrażać tylko kłamstwem. Mówienie narodowi prawdy, w tym takiej prawdy, która dotyczy jego wad, może być gorzkie, nieprzyjemne (powinno nawet być takie), ale nie może być obraźliwe. W przeciwnym wypadku musielibyśmy wyrzucić ładny kawał naszej wielkiej poezji narodowej, która nigdy się z narodem nie bawiła w Wersal.
Pisałem tu głównie o współczesności "Święta Winkelrida". Myślę, że byłoby grubą przesadą gdybym udawał, że wszystko co w tej sztuce jest wykpione, należy przypisać naszej obecnej rzeczywistości. Byłaby to po prostu nieprawda. Sztuka została napisana dwanaście lat temu i miała swój aktualny adres. Wiele z satyry pod tym dawnym adresem zostało i dobrze, że zostało. Nie brak ludzi, którzy jako lekarstwo na mistycyzm i politykierstwo stalinizmu, radzi są proponować mistycyzm i politykierstwo adresatów "Święta Winkielrida" sprzed dwunastu lat. Myślę, że jest to specyfik, który łacno mógłby zabić chorego. Negacja współczesności w imię powrotu do przeszłości?
Na szczęście Andrzejewskiego i Zagórskiego, w czasach gdy pisali swoją sztukę, nie trapiły tak zasadnicze problemy teoretyczne jak "kto ma być pozytywnym bohaterem socjalistycznej komedii". "Święto Winkelrida" nie ma pozytywnego bohatera i znakomicie się bez niego obchodzi. W komedii, w satyrze ważne są przede wszystkim dwie rzeczy: żeby widownia się śmiała i żeby treść oburzała tego kogo trzeba.
Andrzejewskiemu i Zagórskiemu udało się osiągnąć oba rezultaty. I to zarówno dwanaście lat temu, jak i teraz.