Artykuły

Jestem wdzięczny losowi...

- To bardzo ciężka praca - mówi warszawski akror i reżyser, CEZARY MORAWSKI. - Do dubbingu trafiają ludzie, którzy mają niezwykłe poczucie rytmu, umiejętność dopasowania w szybkim tempie polskich słów. Nie każdy aktor w tym się sprawdza. Wszystko trzeba przekazać głosem, jego intonacją, barwą. W wielu przypadkach trzeba wypracować skomplikowane frazy. Z jednej strony to morderczy niekiedy wysiłek, z drugiej fantastyczny.

ZAGRAĆ u Wajdy będąc jeszcze studentem, u Łomnickiego i Zanussiego ze świeżym dyplomem w kieszeni, to znaczyło skoczyć wyżej niż sięgały marzenia. Cezary Morawski skoczył.

- LOS uśmiechnął się do mnie już podczas studiów w warszawskiej PWST, bytem na trzecim roku, kiedy Tadeusz Łomnicki zaprosił mnie do teatru, do udziału w spektaklu "Gdy rozum śpi, budzą się upiory" B. Vallejo. Reżyserował Andrzej Wajda. Nie dostałem wielkiego zadania, ale chodziłem po prawdziwej scenie, pracowałem z prawdziwymi aktorami, podglądałem ich w pracy i było to dla mnie niezwykłe doświadczenie - mówi znany aktor.

Pierwszym miastem, do którego Cezary Morawski przyjechał po studiach rozmawiać o swojej pracy, był Szczecin, miasto w którym się urodził, z którego wyjechał do Warszawy z rodzicami, mając kilka tygodni zaledwie.

- Przyjechałem na rozmowę do dyrektora Teatru Polskiego Janusza Bukowskiego. Janusz bardzo chciał, żebym u niego pracował, gwarantował dobre warunki artystyczne i w zasadzie się dogadałem...

Ale przyszły nagle propozycje z Warszawy. Stolica, wiadomo, miała więcej do zaoferowania młodemu artyście, marzącemu jak wszyscy o karierze. Czekali tam znani reżyserzy. Szczeciński teatr przebiły stołeczne Ateneum, Współczesny, Teatr Telewizji.

- To była dla mnie wielka przygoda artystyczna, takie życie 20 centymetrów nad ziemią... Zagrałem u Zalewskiego w Ateneum, Titkowa, Łapickiego w Teatrze Telewizji, byłem w Teatrze Współczesnym u Erwina Axera, jednego z najwybitniejszych twórców teatru polskiego, który wtenczas był również dyrektorem artystycznym jednego z teatrów wiedeńskich. I tak się mój los potoczył, szczęście się do mnie uśmiechnęło, jestem wdzięczny losowi - mówi

C. Morawski, skromnie nie dodając, że to talent i praca sprzyjają szczęściu.

Tuż po studiach stanął również przed kamerą. Zagrał główną rolę Rudego w "Akcji pod Arsenałem" Jana Łomnickiego, trafił do zespołu serialu "Układ krążenia" Andrzeja Titkowa. Przyszły też propozycje od twórców kina moralnego niepokoju; Morawski zagrał m.in. w głośnych filmach Krzysztofa Zanussiego "Spirali" i "Constansie". Te filmy i czasy o których mówiły - właśnie moralnego niepokoju - miały na niego ogromny wpływ.

- Nie boję się przyznać, że z tamtych symbolicznych 20 centymetrów, z tej kolorowej bajki, z tego zachłyśnięcia się innym światem, spadałem na ziemię. Doznałem twardego chociaż bezbolesnego lądowania. Gdybym wyszedł z biednego domu, od razu inaczej patrzyłbym na świat, a tak musiałem szybko przewartościować sobie wiele spraw, przemyśleć, zastanowić się nad tym, co się wokół dzieje, w jakim kraju żyję, o czym rozmawiamy z publicznością i czemu ma służyć mój zawód.

To był przełom lat 70. i 80. ub. wieku. W 1981 roku zagrał ważną, jak podkreśla, rolę w filmie Zanussiego "Z dalekiego kraju". "Papieża..."-przypominają sobie do dzisiaj ludzie. "Karola Wojtyłę" - prostuje niezmiennie. Podobnie było podczas pamiętnej rozmowy z Janem Pawłem II w Watykanie.

- Papież pojawił się nagle wśród nas, nie wiadomo skąd - opowiada C. Morawski. - Z każdym się przywitał, każdemu dał różaniec, a gdy doszedł do mnie, cały wcześniejszy układ z ustawieniem gości się załamał, bo wszyscy przybiegli, żeby usłyszeć co do mnie mówi. "No to

pan gra papieża"..., powiedział, ja mówię "Karola Wojtyłę ojcze święty", a on - gdy producent filmu Włoch zaczął mnie obracać na wszystkie strony, żeby pokazać podobieństwo - powiedział coś takiego, że egzemplarz lepszy od wzorca. Cały papież. Potem było jeszcze kilka prywatnych zdań, które zachowuję głęboko w sercu. Propozycje od reżyserów przychodziły również w latach 80. W kilku filmach zagrał główne role. Niektóre z nich przeleżały potem długie lata na półkach, bo cenzura nie dopuściła do rozpowszechniania. Dobry los nie opuszczał go i w następnej dekadzie. Grał w Polsce i za granicą, m.in. w znanym filmie Agnieszki Holland "Europa ,Europa". Bardzo dobrze poczuł się też w dubbingu, jako aktor podkładający głos i reżyser. - To bardzo ciężka praca - wyjaśnia. - Do dubbingu trafiają ludzie, którzy mają niezwykłe poczucie rytmu, umiejętność dopasowania w szybkim tempie polskich słów. Nie każdy aktor w tym się sprawdza. Wszystko trzeba przekazać głosem, jego intonacją, barwą. W wielu przypadkach trzeba wypracować skomplikowane frazy. Z jednej strony to morderczy niekiedy wysiłek, z drugiej fantastyczny...

I kolejna dekada, w nowym już wieku XXI, okazała się pomyślna. Cezarego Morawskiego polubiła widownia seriali, które zaczęto u nas jak na Zachodzie kręcić jeden po drugim. Pokazał się w kilku popularnych serialach, m.in. w "M jak miłość", w którym jednak przedwcześnie umarł na serce.

- Postanowiłem, że widz musi odpocząć od mojej twarzy - twierdzi. - Dawniej kończyło się studia z przekonaniem, że nie powinno się grać w serialach, bo to wstyd dla prawdziwego aktora. Ja zacząłem od razu u Andrzeja Titkowa. Jak chcesz być popularny, to musisz grać, nie ma innej możliwości. A poza tym to dla wielu młodych aktorów szansa na pracę, bo byliby bezrobotni.

Przygoda artystyczna, która zaczęła się po studiach, trwa. Cezary Morawski pracuje ze studentami, gra, reżyseruje. Teraz spotkać go można w Schwedt.

- Z teatrem w Schwedt zaczęliśmy współpracować gdzieś jedenaście lat temu, kiedy zaprosili nas tam do współpracy przy spektaklu "Romeo i Julia". Przygotowywałem grupę polską, Julię zagrała Agnieszka Grochowska. Graliśmy w Schwedt, następnie w warszawskim Teatrze Polskim przy ogromnym aplauzie - wspomina.

Potem ze Schwedt przyszły kolejne propozycje grania w spektaklach i reżyserii. Wydarzeniem artystycznym była sztuka, którą napisał razem z Heike Schmidt "Pommerland ist abgebrannt", wystawiana również w naszym Teatrze Współczesnym. Teraz Schwedt czeka na premierę "Policjantów" Mrożka, wyreżyserowanych przez mojego rozmówcę. Odbędzie się ona za tydzień - 9 marca.

Dlaczego "Policja"?

- Sam się zastanawiałem. To świetna sztuka, więc ich rozumiem, ale myślę, że bardziej zależało im na tym, żeby pokazać coś uniwersalnego. "Policja" to trudna groteska z 1958 r., głęboko osadzona w Polsce, w ówczesnym demoludowym systemie, napisana po śmierci Stalina. Mrożek pisze o dwoistości i troistości natury ludzkiej i to nas interesuje.

Czy myślał kiedyś o reżyserowaniu w swoim rodzinnym mieście Szczecinie? Cezary Morawski znowu się ładnie uśmiecha po tym pytaniu i kiwa głową. Nawet rozmawiał, ale więcej nie chce mówić. O Szczecinie myśli ciepło.

- Jest coś takiego dziwacznego, że ile razy przyjeżdżam do Szczecina albo gdy podczas rozmowy pada nazwa Szczecin, odczuwam takie delikatne wzruszenie. Zawsze się zastanawiam, co tam się dzieje, jak to miasto wygląda.

Szczęście się do mnie uśmiechnęło, jestem wdzięczny losowi...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji