Artykuły

Lekcje polskiego

Dla kogoś, kto zarabia na chleb pisaniem do gazet, nie ma chyba nic bardziej deprymującego niż brak odzewu ze strony czytelników, niż poczucie, że to, co się robi, trafia w pustkę. Po moim tekście o "Gałązce rozmarynu" w Teatrze Rozmaitości w Warszawie odezwało się dwóch czytelników. Nie jest to, co prawda, wiele; gdzież mi się równać ze Stanisławem Tymem, który w odpowiedzi na swój apel o zaprzestaniu transmitowania w telewizji naszej ligi piłkarskiej otrzymał blisko pół tysiąca listów, ale, mimo wszystko, zawsze coś. Pierwszy z moich czytelników swą wystukaną na maszynie epistołę rozpoczął od słów: "Redaktorze Multanowski. Ty marna szmato", a zakończył proroczą wizją: "Kiedy będziesz zdychał, naplują ci w gębę, świnio podła". Dzięki za dobre słowo, nie wiem tylko, komu winien jestem wdzięczność, bowiem autor tej korespondencji niestety zapomniał się podpisać. W twórczym uniesieniu to się czasami zdarza. Drugi mój czytelnik - a jest nim sam Ignacy Gogolewski, reżyser "Gałązki", a zarazem szef Rozmaitości - skorzystał z gościnnych łamów "Przeglądu Tygodniowego" (nr 47) i tam wyłożył swoje racje, sugerując, iż pewnie jestem niemuzykalny, skoro nie podoba mi się scena, "kiedy szesnastu chłopców maszeruje rytmicznie przy akompaniamencie braw widowni", a może - po prostu - śpiewano mi w domu inne piosenki. Rzeczywiście, nie nucono nad mą kołyską "Pierwszej Brygady", utwór ten raczej nie bardzo nadaje się na dobranoc, ale nie dlatego bynajmniej nie spodobała mi się warszawska "Gałązka rozmarynu". Wydaje mi się, że swoje zastrzeżenia wyłożyłem dość jasno, skoro jednak nie zostałem należycie zrozumiany - powracam do sprawy raz jeszcze. Dla wzbogacenia argumentacji posłużę się przykładami dwóch innych przedstawień, przygotowanych z zamiarem uczczenia listopadowej rocznicy. Wszak nie tylko na "Gałązce rozmarynu" kończyły się repertuarowe ambicje naszych teatrów.

Pierwsze z tych przedstawień to "Lekcja polskiego" Anny Bojarskiej w warszawskim Teatrze Powszechnym. W swej debiutanckiej sztuce Bojarska - znana dotąd jako autorka kilku powieści i wydanego niedawno interesującego zbioru recenzji literackich pod oryginalnym tytułem "Madonna pekaesów" - opowiada o ostatnich miesiącach życia Tadeusza Kościuszki spędzonych na emigracji w szwajcarskim Solurze, w rezydencji przyjaciela naczelnika, dyplomaty Zeltnera. W tej sielskiej, górzystej krainie, jakby wymarzonej na jesień życia - czas płynie Kościuszce równym, leniwym rytmem, urozmaiconym jedynie spacerami, haftowaniem na tamborku oraz udzielaniem lekcji córce gospodarzy. Emilia Zeltner jest zdolną i pojętną uczennicą, jednak bardziej niż łacina fascynuje ją osoba tego niezwykłego nauczyciela, dożywającego swych dni w zapomnieniu, z dala od ojczystego kraju. Zamiast wkuwać maksymy starożytnych mędrców, Emilia woli słuchać zwierzeń Kościuszki, pomstującego wprawdzie, że szkolna edukacja panny Zeltner idzie dość opornie, ale w gruncie rzeczy szczęśliwego, iż znalazł wreszcie kogoś, komu może powierzyć swe wspomnienia. Lekcja łaciny stała się więc lekcją polskiego.

To bardzo dobry pomysł: stary Kościuszko i młoda Szwajcarka. Zderzenie naszych narodowych mitów i kompleksów z trzeźwym osądem cudzoziemki przydaje temu dyskursowi o Polsce i Polakach wieloznaczności i dramatyzmu. Co prawda, w swym widzeniu historii Bojarska nie wykracza poza tzw. obiegowe prawdy, ale nie mam o to pretensji do autorki, bowiem nie o rewizję przeszłości przede wszystkim tu idzie. "Lekcja polskiego" jest po prostu zręcznie napisanym melodramatem, w którym subtelnie zarysowany wątek romansu, jaki zawiązuje się pomiędzy Kościuszką i jego uczennicą, podbudowany zostaje efektownym historycznym kontekstem. Jest to, inaczej mówiąc, dobrze skrojona sztuka użytkowa, sztuka, jakich na Zachodzie pisze się na pęczki, a u nas zdarzają się od wielkiego dzwonu.

Zasadniczą zaletą tego rodzaju utworów jest - jak pisałem chociażby z okazji spektaklu "Ja, Feuerbach" Dorsta z Tadeuszem Łomnickim w roli tytułowej - przede wszystkim to, że dają one wspaniałe możliwości aktorom. Podobnie jest w przypadku sztuki Bojarskiej. Zwłaszcza rola Emilii Zeltner to okazja do aktorskiego benefisu. Postać młodej interlokutorki Kościuszki nieustannie się zmienia: najpierw poznajemy ją jako podlotka, udającego małą dziewczynkę (to oryginalny koncept rodziców Emilii zatroskanych faktem, iż ich szybko dorastająca córka wciąż nie może znaleźć partnera do swej ręki), potem jako dojrzałą już kobietę. Grająca Zeltnerównę Joanna Szczepkowska daje tu popis swych umiejętności; to bodaj najlepsza rola tej aktorki w ciągu kilku ostatnich sezonów. W trudniejszej sytuacji jest partnerujący Szczepkowskiej Tadeusz Łomnicki. Rola Kościuszki - starca, pogrążonego we wspomnieniach, rozpamiętującego, co by było, gdyby... - jest po prostu gorzej napisana, bardziej statyczna. Łomnicki jest oczywiście zbyt wytrawnym aktorem, by nie poradził sobie i z takim, niezbyt wdzięcznym zadaniem. Mimo to pozostaje w nas pewien niedosyt: chciałoby się widzieć tego aktora w rolach godnych jego talentu.

"Lekcję polskiego" oglądałem w kilka tygodni po premierze, na zwykłym, powszednim przedstawieniu. Nie jest łatwo zdobyć bilety na tę sztukę; tego dnia również sala była pełna, wielu widzów stało pod ścianami. Cóż przyciąga tylu ludzi do teatru w czasach, gdy wiele innych, również stołecznych, scen narzeka na kłopoty z tzw. frekwencją? Renoma firmy, nazwiska aktorów? Zapewne i jedno, i drugie; myślę, że również problematyka utworu, nadzieja na wspólne przeżycie patriotycznego wzruszenia. Cóż, takie czasy. Na kolanach wielu widzów zauważyłem - rzecz poza premierami rzadko spotykana - wiązanki kwiatów, którymi zapewne zamierzano uhonorować tyleż Łomnickiego, co - w jego osobie - Kościuszkę. I tu spotkało widzów rozczarowanie: zamiast posągowej postaci ze spiżu, zobaczyli starego, steranego żydem człowieka, mówiącego wiele gorzkich słów o Polsce i Polakach. Kwiaty dla Kościuszki otrzymał więc Łomnicki. Myślę jednak, że ofiarodawcy nie byli zmartwieni z tego powodu.

Drugi przykład, jaki chciałbym przedstawić mym polemistom zapatrzonym w "szesnastu chłopców maszerujących rytmicznie przy akompaniamencie braw widowni", zawdzięczam Bohdanowi Cybulskiemu, który w warszawskim Teatrze Nowym przygotował prapremierę sztuki Tadeusza Różewicza pod długim, zaczerpniętym z Mickiewicza, tytułem: "O wojnę powszechną za wolność ludów prosimy Cię, Panie". Uważni czytelnicy twórczości Różewicza zapewne pamiętają ten tekst: ukazał się on ponad dziesięć lat temu na łamach "Dialogu". W swej pierwotnej wersji był to scenariusz widowiska telewizyjnego, dla którego kanwą stał się autentyczny żołnierski pamiętnik Polaka, służącego w batalionach sanitarnych armii rosyjskiej podczas pierwszej wojny światowej oraz dokumenty epoki: fragmenty ogłoszeń, reklam, cytaty z ówczesnej prasy. Perspektywa czasowa tego scenariusza była dość rozległa: obejmował on okres od 1 sierpnia 1914 roku aż po narodziny Drugiej Rzeczypospolitej.

Do telewizyjnej realizacji scenariusza ostatecznie nie doszło. Dziś trudno już dociec, dlaczego tak się stało; w tym miejscu trzeba dodać, że w kilka miesięcy po opublikowaniu tekstu Różewicza na łamach "Dialogu", w Starym Teatrze w Krakowie odbyła się prapremiera spektaklu "Sen o Bezgrzesznej", skonstruowanego na podobnej zasadzie przez Józefa Opalskiego, w doskonałej reżyserii Jerzego Jarockiego.

Oglądany dziś, po dziesięciu latach, spektakl "O wojnę powszechną..." nie wywołuje już takiego wrażenia, jakie wywołać zapewne mógłby, gdyby prapremierą uczczono nie siedemdziesięciolecie, lecz sześćdziesięciolecie niepodległości. Po spektaklu Jarockiego inscenizacja Cybulskiego wydaje się - nie z winy autora ani reżysera - czymś spóźnionym i poniekąd wtórnym. Nie szokują już dziś ani eksperymenty formalne, polegające na zamianie konfiguracji przestrzeni teatralnej (publiczność na scenie, aktorzy na widowni), ani sposób pokazywania Wielkiej Historii poprzez pryzmat drobnych, banalnych, wydawałoby się, zdarzeń. Jedyne, co broni się w tym przedstawieniu, które rozminęło się ze swym czasem, to - prócz kilku ładnych, niemych obrazów (sceny pożegnania bohatera z rodziną) i nastrojowej muzyki Bohdana Cybulskiego - rola autora pamiętnika, grana przez Wojciecha Siemiona (z myślą o tym właśnie wykonawcy Różewicz ułożył swój scenariusz). Nie jest to mało, zważywszy, te jest to rola w spektaklu najistotniejsza, ale też niezbyt wiele, jeśli wziąć pod uwagę, że prócz Siemiona w przedstawieniu Cybulskiego występuje jeszcze kilkudziesięciu wykonawców. Wydaje się, iż dysponując takim aktorem - jakby idealnie zrośniętym z graną przez siebie rolą - Cybulski mógł zdecydować się na posunięcie radykalne: zredukować scenariusz Różewicza do wymiarów monodramu. Ale by dojść do tego przekonania, należało pewnie - tak to w teatrze czasami bywa - zrealizować spektakl w tej formie, w jakiej go oglądamy obecnie.

Oba opisane powyżej przedstawienia nie są arcydziełami, bo być nimi - co starałem się udowodnić - nie mogły. Jeśli jednak przywołałem tutaj te przykłady, to nie po to, by gromić "Gałązkę rozmarynu" i osobiście dyrektora Gogolewskiego za, bo ja wiem, brak ambicji czy uleganie panującym modom. By nie było wątpliwości: nie jestem przeciwnikiem wzruszeń w teatrze, nie jestem też wrogiem Nowakowskiego czy też Pana, Panie Dyrektorze. Nie idzie mi o łzy, o tekst, lecz - o zasadę. Teatr, wydaje mi się, ma dość własnych sposobów, by widza zaszokować, olśnić czy wzruszyć. Nie musi więc, naprawdę nie musi, iść na łatwiznę i miast zająć się aktorską dykcją, interpretacją czy poszczególnymi rozwiązaniami sytuacyjnymi - ładować do widowiska kilku popularnych piosenek i marszałka Piłsudskiego na okrasę, wiedząc, że i tak skłonni do wzruszeń widzowie to kupią. Zarówno "Lekcja polskiego", jak i "O wojnę powszechną..." nie są, jak powiedziałem, arcydziełami, ale tym między innymi różnią się od "Gałązki rozmarynu" w Teatrze Rozmaitości, że próbują rozmawiać z widzem, zmuszać go do refleksji - środkami teatralnymi. Czy to się udaje czy nie - to już inna sprawa. Teatr, mówiąc górnie, powinien bronić swej odrębności, swej tożsamości. Wszak chłopców w mundurach "maszerujących rytmicznie przy akompaniamencie braw widowni" oglądać możemy nie tylko na scenie przy Marszałkowskiej. Także - na kołobrzeskiej estradzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji