Artykuły

Życie jest zapętleniem

Początek zawsze jest symptomatyczny: w polskiej prapremierze "Szosy Wołokołamskiej" w reżyserii Barbary Wysockiej, pokazywanej gościnnie na spielzeit'europa w Haus der Berliner Festspiele, początku nie ma. Polska reżyserka wrzuca publiczność w opowieść, która już dawno się rozpoczęła - pisze Lena Schneider w Theater der Zeit.

Podczas gdy widzowie zajmują jeszcze miejsca na bocznej scenie, tekst Müllera jest już obecny, przewijany jako wideo projekcja na ścianach sceny, a do tego jeszcze mówiony do mikrofonu przez jednego z trzech aktorów. Żadnych oskarżeń, żadnych sentymentalnych wspomnień, za to sprawozdanie z faktów roku 1941, podawane do protokołu: "dwa tysiące kilometrów stąd Berlin / sto dwadzieścia kilometrów Moskwa". Stukot maszyny do pisania jest akompaniamentem dla tych zdań, wyłapuje, co zdradzają wspomnienia (a to nigdy nie jest wszystko). Przegapiliście początek - konstatuje ten właśnie początek. A chodzi zapewne i o to: Gdzie byśmy nie zaczęli opowieści, zawsze jest to kwestia dowolności. Historia zawsze była obecna już wcześniej.

Życie jako zapętlenie. Historia jako pętla nieskończona między tym, co było, i tym co nadejdzie, a w tym wirze uwikłany człowiek. W ten sposób "Szosa Wołokołamska" Heinera Müllera pokazuje prawie trzydzieści lat historii bloku wschodniego od 1941 do 1968: w pięciu paradygmatycznych scenach, w których jednostki stają przed decyzjami, pojawiają się indywidualne dylematy moralne, które jednocześnie znaczą oczywiście wiele więcej. Część pierwsza ("Rosyjskie otwarcie") rozpatruje sprawę rozstrzelania napiętnowanego jako "zdrajca" żołnierza sowieckiej armii w kotle pod Moskwą w 1941, który sam postrzelił się w rękę - czy celowo? Wydarzenie jest opowiadane z perspektywy odpowiedzialnego dowódcy, który chce ukarać go dla przykładu, gdyż uważa, że tylko tak jest w stanie podsycić strach swoich żołnierzy przed "Niemcem" i (bo to przecież to samo) śmiercią. U Wysockiej dowódca ten, tak jakby była to propozycja samego Müllera, pojawia się w dwóch osobach: jako młody mężczyzna w mundurze, mówiący z perspektywy tamtej chwili, i jako emerytowany były wojskowy, który w owym czasie dotarł aż za Berlin, a dziś spogląda wstecz. Ktoś, kto wprawdzie przeżył, ale jest nawiedzany przez śmierć: "A medale żarzą się na mojej piersi /Kiedy mówi do mnie przez zamknięte usta () Ten którego kazałem zastrzelić."

Przeszłość, której za nic w świecie nie da się zrzucić, a z uporem maniaka powraca w czasach dzisiejszych tam wszędzie, gdzie najbardziej jest to nie w porę: o to właśnie chodzi Barbarze Wysockiej. Młoda reżyserka (rocznik 1978) z sympatią do niemieckojęzycznych autorów (m.in. Handke i Büchner), z wykształcenia aktorka i skrzypaczka, zaprojektowała do "Szosy Wołokołamskiej" również scenografię: kilka biurek z płyty wiórowej w enerdowskim stylu, do tego dopasowane krzesła oraz maszyny do pisania. Pasuje to - może nawet trochę za bardzo - przede wszystkim do przedostatniej części inspirowanej Kafką "Centaury", w której policjant ma pecha zrosnąć się ze swym biurkiem. I to akurat w roku powstania 1953. Na ciasnotę interpretacji, którą sugeruje scenografia, lekarstwem jest materiał wideo autorstwa Lei Mattausch: szosa filmowana we wstecznym lusterku samochodu albo ogromnych rozmiarów waleń, którego łapią, obierają ze skóry i patroszą. To nawet jako trup wciąż jeszcze nieokiełznane zwierzę, obok którego dumni łowcy waleni wyglądają jedynie śmiesznie, to zapadający w pamięci obraz, właśnie dlatego, że nie objaśnia się tak łatwo i bez przeszkód. Dlaczego w ostatniej trzeciej części na scenę musi wjechać czerwony trabant, też pozostaje bez wyjaśnienia - ale tu wrażenie jest już słabsze. Właśnie dlatego, że wypadek samochodowy, o którym mowa w tekście, pojawia się w tej samej scenie. Cóż miałaby wnieść taka ilustracja? Ale mimo to: Wszystkie role w pięciu częściach zagrało trzech wyśmienitych aktorów (Adam Cywka, Rafał Kronenberger i Adam Szczyszczaj), którzy z akrobatyczną wręcz prędkością zarzucają na siebie i zrzucają zmieniające się mundury, uwypuklając zawirowania różnych historycznych epok (1941, 1953, 1968).

Pasuje do tego obrazek, zaprojektowany przez Müllera w notatce do ostatniej części "Szosy Wołokołamskiej" zatytułowanej tak jak opowiadanie Kleista "Znajda", który Wysocka przejmuje: obrazek "zranionego człowieka", zrywającego w zwolnionym tempie opatrunki i zakładającego je z powrotem w przyspieszeniu. Być może czas leczy rany; ale również rozszarpuje je od nowa. A ogłuszony ból toruje sobie swoje własne drogi. W ostatniej części "Szosy Wołokołamskiej" - znaleźliśmy się w międzyczasie w NRD roku 1968 - młody człowiek namalował swastykę na tablicy szkoły. Jego piastun, wysokiej rangi funkcjonariusz SED, jest przerażony. "Moja swastyka też była z twojej szkoły" rzuca mu w odpowiedzi syn, "znajda".

Trafia to, ze zmienionymi współrzędnymi, w Niemcy roku 2011/12, i to mocniej niż Barbara Wysocka mogła się tego spodziewać w momencie realizacji przedstawienia dla Teatru Polskiego we Wrocławiu - było to w połowie roku 2010. Właśnie ten fakt pokazuje dobitnie, bezpośrednio, niemalże z płynną muzykalnością, jak niezłomnie aktualne są teksty Müllera z lat 80-tych, przy całym ich odniesieniu do swoich czasów. Nie trzeba wcale myśleć o Zwickau, żeby odczuć, jak szeroko otwarta jest rana, której dotyka tu jego dialektyka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji