Artykuły

Warszawa. Otchłań Kudlički do Wagnera

- Chodziło mi o stworzenie wrażenia czarnej otchłani, głębiny. Do każdego przedstawienia zużyjemy 70 tys. litrów - opowiada scenograf Boris Kudlička. W piątek 16 marca w Teatrze Wielkiem - Operze Narodowej premiera "Latającego Holendra" Richarda Wagnera.

To pierwsza wagnerowska inscenizacja w karierze Mariusza Trelińskiego i pierwszy od wielu lat Wagner na warszawskiej scenie. Scenografię zaprojektował Boris Kudlicka, współautor większości operowych sukcesów Trelińskiego - spektakl jest spełnieniem wieloletnich marzeń obu artystów.

W międzynarodowej obsadzie wystąpią Johannes von Duisburg w roli tytułowej, Lise Lindstrom jako Senta, Charles Workman jako Eryk, a także Anna Lubański w roli Mary i Mateusz Zajdel jako Sternik. Chór i orkiestrę poprowadzi Rani Calderon, izraelski dyrygent młodego pokolenia.

Rozmowa z Borisem Kudličką, scenografem

Anna S. Dębowska: To prawda, że scena Teatru Wielkiego zamieni się w "Latającym Holendrze" w basen?

Boris Kudlička: Tak, pokryje ją wielkie lustro prawdziwej wody, kluczowy element scenografii. Chodziło mi o stworzenie wrażenia czarnej otchłani, głębiny. Do każdego przedstawienia zużyjemy 70 tys. litrów.

Pod teatr będą podjeżdżały cysterny?

- Nie. Korzystamy z bieżącej wody w budynku teatru. Przed spektaklem odciągnie się ją z całego gmachu i wpompuje na scenę. Musi być ciepła, ponieważ śpiewacy i chór stoją, tańczą, biegają i śpiewają w wodzie. Mamy też zapas w pojemnikach pod sceną, ale to jest mniej praktyczne - taniej jest przepompować z rur, niż podgrzewać ją w baniakach. Scenografia wydaje się bardzo prosta - jest tylko lustro wody i tratwa. To chyba najbardziej oszczędny wizualnie spektakl w Operze Narodowej, za którym stoi olbrzymi wysiłek całego zespołu. Analiza technicznej strony naszej realizacji, logistyki, montażu, elektryki, bezpieczeństwa zajęła bardzo dużo czasu. Założenia scenografii przygotowałem już osiem miesięcy temu.

Cieszy pana taka zabawa maszynerią teatralną, podporządkowywanie techniki wizjom artystycznym?

- Chyba tak, ale w momencie, gdy się tym zajmuję, w ogóle o tym nie myślę, tak bardzo jestem pochłonięty każdym detalem. W mojej pracy jest dwoistość. Jestem artystą, myślę obrazami, chcę stworzyć dzieło sztuki, ale muszę też cały czas myśleć o tym, czy - po pierwsze - jest to technicznie do zrobienia, po drugie - o precyzyjnym, co do centymetra, przeprowadzeniu każdego detalu na scenie. Z początku ćwiczę to na makietach, na których sekwencja po sekwencji rozstawiam postaci i elementy scenografii. Gdy przenosimy się na prawdziwą scenę, ich obecność w przestrzeni jest już czytelna, wiadomo co, gdzie i jak.

Pokryta wodą scena to pana najśmielszy pomysł?

- Myślę, że tak. Poruszałem się w tym przypadku na granicy możliwości technicznych, ale też nie pierwszy raz wykorzystuję w ten sposób wodę. Cztery lata temu w operze frankfurckiej w "Podróży do Reims" Rossiniego winda hotelowa zjeżdżała w toń. W "Madame Butterfly", pierwszym przedstawieniu naszego tandemu na dużej scenie Opery Narodowej, także mieliśmy taflę wody, ale w rzeczywistości było to lustro, które ją imitowało. Jednak z taką skalą i wyzwaniami technicznymi jak w realizacji "Latającego Holendra" na scenie teatralnej pracuję pierwszy raz.

W którym momencie pojawił się ten pomysł?

- Mariusza kusiła ta woda od początku jako żywioł i jej symboliczne znaczenia, jakie ze sobą niesie. Oprócz tego jest wpisana w partyturę Wagnera od pierwszego taktu.

Gdy słucham uwertury, mam przed oczyma statek unoszący się na powierzchni zimnego morza, na falach, które uderzają i rozbryzgują się o burtę. Czy obrazowość muzyki Wagnera była dla scenografa trudnością?

- Potworną. Najpierw wydawało mi się, że można na to nie zwracać uwagi i robić swoje, ale muzyka bardzo się narzucała. Później wraz z reżyserem próbowaliśmy się do niej dostosować ze światłem, z projekcjami, choreografią. Okazało się, że nie nadążamy za orkiestrowym żywiołem, że to, co robimy, staje się banalne i niepotrzebne, bo muzyka jest samowystarczalna. W rezultacie tuż przed premierą ustaliliśmy, że pójdziemy pod włos. Skoro muzyka jest taka dynamiczna i różnorodna, jej paleta barw i skojarzeń obrazowych tak bogata, to zadziałamy poprzez zaprzeczenie, poprzez hipnotyczną jednostajność ruchu, np. w projekcjach filmowych.

Jakie były pana pierwsze skojarzenia, gdy wysłuchał pan "Latającego Holendra"?

- Jest to pierwsza moja przymiarka do Wagnera. Obaj od dawna chcieliśmy się zmierzyć z tą wielką muzyką. Potrzebowaliśmy więcej doświadczeń i czasu, żeby do tego dojrzeć.

Moje pierwsze skojarzenia to były wizje tsunami, wielkich ulew, powodzi, trzęsienia ziemi - kataklizmów, które ostatnio wstrząsnęły światem. Stąd wziął się pomysł scenograficzny na deszcz, mgłę, na unoszącą się na powierzchni basenu tratwę, na której mieszka Senta, a której bezpieczeństwo i spokój są złudne. U Wagnera zejście na ląd i miłość aż po grób mają stać się wybawieniem dla żeglarza od wiecznej tułaczki i błądzenia po morzach.

A Senta? Wagner napisał dla niej wspaniałą arię-balladę, w której objawia się cała siła i szlachetność tej kobiety.

- Mariusz nad tą rolą pracował najdłużej. Senta jest u nas postacią kluczową, osobą chorą, zahipnotyzowaną wyobrażeniem nieznajomego, jakby wyjętą z "Melancholii" Larsa von Triera. Przypomina osobę, która żyje w zawieszeniu, nie wiadomo, co się z nią dzieje, jest pogrążona w otchłani. Poprowadziliśmy ją w tym właśnie kierunku.

Na plakacie reklamującym spektakl widać statek przypominający wielki lampion. Tak wyobraził pan sobie okręt Holendra?

- Ten projekt nie ma nic wspólnego z moją scenografią, na scenie będzie coś całkiem innego.

Z legend wiadomo, jak wyglądał budzący grozę statek widmo - miał czerwone jak krew żagle i czarne maszty. Jak rozumiem, zdystansował się pan od tego romantycznego opisu?

- Na scenie zobaczymy archetyp statku, który dryfuje na wodzie, metaforę przestrzeni. Łączy oba porządki oceanu i lądu, skończoności i nieskończoności. Inspirowałem się różnymi miejscami, jak opuszczone nadmorskie kurorty, bar, restauracja, stacja benzynowa na Route 66 na pustynnym odludziu. Są to miejsca, które w przedstawieniu podkreślają samotność i klaustrofobię sytuacji i osób, na które spada deszcz zagłady. Przyznaję, że jest to dosyć apokaliptyczna interpretacja "Latającego Holendra".

Premiera piątek, 16 marca, godz. 19, następne spektakle: 18 i 20 marca, Teatr Wielki - Opera Narodowa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji