Artykuły

Nie grywam świętych

- Zawód, który uprawiam, a zwłaszcza praca w teatrze jest dla mnie wielką przyjemnością, miłością i fascynacją. W teatrze przeżywam niezapomniane chwile. Tak było zawsze - mówi PIOTR ADAMCZYK, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie.

Jan Bończa-Szabłowski: Rola Karola Wojtyły w filmie Giacomo Battiato to z pewnością wielkie wyzwanie. Co uważa pan za największy atut filmu?

Piotr Adamczyk: Twórcy obrazu zrobili wszystko, by ukazując dzieje niezwykłego człowieka, opowiedzieć jak najpełniej historię jego narodu i kraju, z którego pochodził. Cudzoziemcy na ogół nie znają wielu faktów z naszej historii. Pamiętam, jak bardzo poruszyła mnie "Lista Schindlera". Kiedy rozmawiałem o niej z dwiema Szkotkami i powiedziałem, że mój dziadek był w Auschwitz, zapytały: "To on był Żydem?". Nie wiedziały, że w obozach koncentracyjnych ginęli także Polacy. Film "Karol - człowiek, który został papieżem" stwarza okazję, by na świecie dowiedziano się prawdy o Polakach, o naszej martyrologii, o pakcie Ribbentrop-Mołotow, o roli naszej armii... By dowiedziano się tego, o czym rzadko się mówi i co starannie zostało przemilczane przy okazji moskiewskich obchodów Dnia Zwycięstwa.

Można więc powiedzieć, że papież po raz kolejny nam pomógł.

Pomógł przykładem swojego życia, które stało się gotowym scenariuszem filmu. Tu, bardziej niż Karol Wojtyła, głównym bohaterem filmu jest historia Polski. Historia, która go ukształtowała i na którą potem on wywierał wielki wpływ.

Jan Paweł II nie zdążył obejrzeć tej produkcji...

Widział jedynie fragmenty, krótkie zwiastuny. Tak bardzo wierzyliśmy, że mimo choroby zdąży obejrzeć całość. Marzyliśmy, że kiedy ten film zobaczy, uśmiechnie się do swoich wspomnień.

W czasie pogrzebu papieża tak jak wielu Polaków potrzebował pan wyciszenia. Wiem, że było to trudne.

Wielu ludzi tak bardzo identyfikowało mnie z graną postacią, że w okresie żałoby narodowej musiałem wyłączyć telefon komórkowy. Nie byłem w stanie po raz setny przypominać, że jestem aktorem, a nie kardynałem Wojtyłą. A zdarzały się pytania typu: "Co się stanie po śmierci papieża?", "Jaką drogą będzie teraz kroczył Kościół katolicki?" Kiedy poczułem się bezradny jak dziecko i uświadomiłem to jednej z dziennikarek, usłyszałem stanowczy głos: "A kto ma to wiedzieć, jak nie pan?".

Miał pan okazję do krótkiej rozmowy za

równo z Janem Pawłem II, jak i jego następcą. Jak papież Benedykt XVI przyjął opowieść o swoim poprzedniku?

Kardynał Ratzinger odwołał pokaz filmu z powodu żałoby, potem już jako Benedykt XVI zorganizował jego uroczystą premierę w Auli Pawła VI. Widziałem, jak przeżywa ten film. Wszystkich uczestników projekcji zadziwił bardzo osobistym i niezwykłym wystąpieniem. Ustosunkował się w nim do nazizmu, nazywając go barbarzyństwem. Potępił wojnę, totalitaryzm i komunizm. Podobno była to najbardziej osobista wypowiedź od początku jego pontyfikatu. Zastanawiałem się, jak musi czuć się on i jak muszą czuć się wszyscy Niemcy, którym przypominamy o zbrodniach nazizmu. W "Karolu" jest scena, w której jeden z bohaterów, tzw. dobry Niemiec, rzuca hitlerowską odznakę, mówiąc, że ślubował, że będzie walczył o prawdziwe Niemcy. Po tej scenie aula zabrzmiała gromkimi brawami.

Co powiedział panu Benedykt XVI?

Była to dość długa i bardzo serdeczna rozmowa, której treści oczywiście nie wypada mi ujawniać. Bardzo wysoko ocenił nasz film i naszą pracę. Czyż aktora może spotkać piękniejsze podziękowanie?

Pańska przygoda z "Karolem" jest dopiero na półmetku...

Tak. Wkrótce rozpoczną się zdjęcia do drugiej części filmu. Do tej pory zagrałem człowieka, który został papieżem. Teraz przyjdzie mi zagrać papieża, który pozostał człowiekiem. Jeśli poprzednie wyzwanie chwilami uważałem za ponad moje siły, to cóż mam mówić o tym, co teraz mnie czeka?

Erwin Axer przypominał, że świętą najlepiej zagra aktorka, która wcześniej grała prostytutkę. Pan od dłuższego czasu grywa postacie szlachetne, a teraz przyszło zagrać człowieka, który już za życia uznany był za świętego...

Mistrz Axer oczywiście ma rację. Rzecz w tym, że tak naprawdę nie grałem nigdy postaci świętych. Fryderyk Chopin był genialnym artystą, ale życie najbliższych potrafił zmienić w koszmar. Wiązało się to nie tylko z jego egocentryzmem, ale przede wszystkim z chorobą i ciągłym przeczuciem śmierci. A że czarne charaktery nie są mi obce, świadczy postać Kozerskiego z "Na dobre i na złe", czy doktora Śmierć w "Łowcach skór". Trudno wyobrazić sobie bardziej znienawidzonego i cynicznego człowieka niż lekarz mordujący dla pieniędzy.

Reżyserzy i koledzy z teatru zawsze podkreślają pana dobre wychowanie, Krzysztof Zanussi mówi, że pod względem manier jest pan aktorem przedwojennym. Czy ten dobrze ułożony chłopiec nigdy się nie buntował?

Z natury nie jestem buntownikiem. Raczej człowiekiem, który potrafi się dostosować do sytuacji i warunków. Nie chcę sprawiać kłopotów innym.

Artur w "Tangu" Mrożka to musiało być wyzwanie...

O tak. Problem polegał na tym, że grałem ze wspaniałymi aktorami, których niezwykle cenię i szanuję. Miałem wewnętrzny opór, by krzyczeć na panią Danutę Szaflarską, moją sceniczną babcię, i posyłać ją na katafalk. Na pierwszych próbach nie potrafiłem też szarpać za marynarkę pana Michnikowskiego. Oni, widząc moją bezradność, bardzo mi pomagali, wręcz prowokowali do odpowiednich zachowań. Tak zagrałem Artura.

Tych, którzy zarzucali pańskiemu aktorstwu pewną powściągliwość w okazywaniu emocji, zaskoczył pan ostatnio brawurową rolą Króla Słońce w Teatrze Narodowym. Bez żadnych zahamowań zagrał pan miłośnika życia, który czerpie z niego całymi garściami.

Jeśli czułbym się skrępowany jakąś sytuacją, to pewnie nie chciałbym jej zagrać. Jan Englert, proponując mi postać monarchy zafascynowanego kobietami, seksem, baletem i marzącego o władzy, powiedział, że chce tę rolę oprzeć na tańcu. Jako rektor Akademii Teatralnej pamiętał, że na wielu szkolnych imprezach lubiłem szaleć na parkiecie. A rzeczywiście tak się składa, że swoją przygodę z teatrem rozpocząłem od ruchu i pantomimy. W ognisku teatralnym państwa Machulskich bardzo interesowały mnie zajęcia z pantomimy u pani Elżbiety Pasteckiej. Potem z kolegami przygotowaliśmy przedstawienie oparte na własnych pomysłach, zainspirowane sztuką Marcela Marceau. Składało się z kilkunastu etiud. Występowaliśmy w klubach studenckich, jeździliśmy za granicę, graliśmy w Edynburgu, Glasgow, utrzymując się z tego, co nazbieramy do kapelusza. Przeżywaliśmy chwile euforii i totalnej klęski. Raz nawet mieliśmy wystąpić o 2.00 nad ranem jako "przerywnik" dyskoteki w Klubie Park. Pamiętam, jak mocno podchmielone towarzystwo na nasz widok zaczęło gwizdać. Czuliśmy się zdruzgotani. Granie w takich warunkach było prawdziwą lekcją pokory.

Zawsze podkreśla pan wielką miłość do teatru...

Bo zawód, który uprawiam, a zwłaszcza praca w teatrze jest dla mnie wielką przyjemnością, miłością i fascynacją. W teatrze przeżywam niezapomniane chwile. Tak było zawsze. Pamiętam, jak dawno temu graliśmy "Doktora Żywago" w Teatrze Ochoty. Bardzo młody wówczas Cezary Pazura, grający rolę tytułową, dojeżdżał z jednostki wojskowej i mundur zmieniał na kostium teatralny. Ja zaś miałem odegrać etiudę. Za pomocą dotyku rąk opowiadałem o miłości głównego bohatera. To zadanie wspominam jako szczególnie przyjemne, bo moją partnerką była dziewczyna, która bardzo mi się podobała. Niestety, było to uczucie całkowicie platoniczne, ponieważ jako młody chłopak wstydziłem się je wyrazić.

Potem były już miłości mniej platoniczne?

Zdecydowanie tak.

Mówi się, że nie uznaje pan półśrodków. Czy to znaczy, że kiedy otrzymuje pan propozycję nowej roli, rzuca wszystko i poświęca się tylko temu?

Dopóki nie założyłem rodziny, mogę sobie pozwolić na ten luksus, potem już będę starał się zachować odpowiednie proporcje między życiem zawodowym a osobistym.

Czy to prawda, że miał pan zagrać w głośnym filmie "Wywiad z wampirem"?

To dość zabawna przygoda. W szkole teatralnej uśmiechnął się do mnie los i otrzymałem od Fundacji Batorego stypendium na wyjazd do Anglii. W Londynie obejrzałem ponad 60 przedstawień i wtedy jeszcze bardziej doceniłem poziom naszego szkolnictwa. Dorabiałem na budowie. Któregoś dnia otrzymałem telefon od dyrektorki castingu do filmu "Wywiad z wampirem", która zarekomendowała mnie reżyserowi. Zaproponowała spotkanie, by udzielić mi kilku praktycznych rad. Po krótkiej wymianie zdań uznała, że jestem zbyt otwarty w kontaktach z ludźmi i poleciła, bym na spotkaniu z reżyserem był "twardy i wampiryczny". Tak też uczyniłem. Podczas rozmowy Neil Jordan patrzył na mnie ze zdziwieniem, bo zauważył, że dość dziwnie się zachowuję. Próbował rozładować sytuację, opowiadając żarty. Choć były naprawdę śmieszne, lizałem się tylko po zębach, bo przecież miałem być wampirem. Roli oczywiście nie dostałem, raczej lekcję, że aktorem należy być na scenie, a nie w życiu.

***

Absolwent warszawskiej PWST, laureat Nagrody im. Leona Schillera. W aktorstwie delikatność łączy z wyrafinowaniem, a szlachetność jego bohaterów bywa podszyta demonicznością. Przez lata aktor warszawskiego Teatru Współczesnego - m.in. Artur w "Tangu" Mrożka i Charon we "Wniebowstąpieniu". Występuje na Scenie Narodowej we "Władzy". Popularność przyniósł mu udział w "Cwale" Zanussiego, "Sławie i chwale" Kutza oraz "Chopinie. Pragnieniu miłości" Antczaka (główna nagroda aktorska na Festiwalu Filmowym w Kijowie), a także serialach "Na dobre i na złe" oraz "Dziupla Cezara". W tym roku, osiągnąwszy wiek chrystusowy (33 lata), zagrał tytułową rolę w filmie "Karol - człowiek, który został papieżem".

Na zdjęciu: Piotr Adamczyk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji