Artykuły

Trans z transwestytą

Marcel Kochańczyk przyznał, że obejrzany przed 25 laty w Londynie "The Rocky Horror Show" zrobił na nim piorunujące wrażenie. I cieszy się, ze wreszcie udało mu się wprowadzić ten tytuł na polskie sceny. W czasach teatralnej biedy, tego typu decyzja wydaje się niemal heroiczna. I za ten heroizm należą się twórcy brawa. Kochańczyk zdawał sobie sprawę, że czasy łaskawsze dla kultury nie nadejdą tak szybko, więc żeby nie tracić kolejnych 25 lat, wystawił "Rocky'ego..." z uwzględnieniem dzisiejszej sytuacji ekonomicznej. O tym, że decyzja okazała się słuszna, świadczy powodzenie, jakim spektakl cieszy się w Chorzowie oraz kolejki pod kasami warszawskiego Teatru Polskiego, gdzie trzykrotnie pokazywano ostatnio ten musical.

Wizyta w zamku Transwestyty z transseksualnej Transsylwanii wzbudziła u zdecydowanej większości publiczności niekłamaną radość. Widzowie chętnie poddawali się władzy narratora (Elżbieta Okupska) i niemal bez oporów włączali do wspólnej zabawy. Elżbieta Okupska była nie tylko - jak chciał autor - Narratorem nie pozbawionym magnetycznego wdzięku, wyróżniała się też świetnym głosem i takimże aktorstwem. Po raz kolejny wielką klasę pokazała chorzowska Evita, czyli Maria Meyer. Tym razem wcielając się w postać demonicznej pokojówki Magenty ujawniła także talenty komediowe. Ten spektakl jest również sukcesem Dariusza Kordka, który po dość jednobarwnych rolach amantów polskiego kina znakomicie odnalazł się w musicalowych rolach charakterystycznych. Przed laty zdecydowanie wyróżniał się w radomskim "Józefie", a teraz - w roli upiornego służącego - wykazał się błyskotliwym aktorstwem i dużym poczuciem humoru. Para młodych bohaterów goszczących w zamku transwestyty Frank'N'Furtera, czyli Janet i Brad zagrana została przez Magdalenę Szczerbowską Jacka Bończyka z lekkością i wdziękiem, podobnie jak postać wpadającego w depresję androida Rocky'ego w wykonaniu Janusza Krucińskiego.

Przed 25 laty ten musical budził wiele emocji, szokował śmiałością obyczajową, ukazywał "wyobraźni naszej jaźni drugie dno". Chorzowscy realizatorzy zdawali sobie sprawę, że dziś tę opowieść trzeba podawać z przymrużeniem oka, zastosować metodę pastiszu, nie wahać się przed świadomym kiczem. Doskonale poradziła sobie z tym projektująca kostiumy Zofia de Ines, choć nie ma co ukrywać, że niektóre rozwiązania wymuszone zostały przez skromne środki finansowe. Z tych też m.in. względów nie na miejscu byłoby porównywanie premiery chorzowskiej z londyńską, podobnie jak nie ma co ukrywać, że Janusz Kulik grający transwestytę Frank'N'Furtera ma tyle z Dawida Bowie czy Jasona Donovana, ile reżyser Marcel Kochańczyk z Pedro Almodovara. A jednak, mimo iż w chorzowskim "przekładańcu" zamiast rodzynek zastosowano czasem suszony agrest, wypiek nie okazał się zakalcem. Publiczność bawiła się świetnie, a czas, o którym śpiewali wykonawcy, tak się zapętlił, że dwie i pół godziny minęły jak z bicza trzasnął.

Jan Bończa-Szabłowski

KONTRA

Materiał zastępczy

Zasadniczym problemem chorzowskiego przedstawienia jest to, że nie powinno ono w ogóle powstać. Nie ma w nim żadnego z trzech zasadniczych elementów: rocka, horroru i show.

Powyższego stwierdzenia nie należy traktować jako oceny chorzowskich aktorów. Wielu z nich to profesjonaliści, rzecz jednak w tym, że do "Rocky Horror Show" potrzebny jest zupełnie inny zespół. Dziełko Richarda O'Briena przekracza bowiem granice gatunkowe i trudno je porównywać z typowym musicalem, w którym wykonawcy śpiewają i tańczą, ale nie przestają być aktorami.

"Rocky Horror Show" powstał ćwierć wieku temu, gdy święcił triumfy tzw. glam rock. Richard O'Brien nie bawił się w konstruowanie misternej intrygi, interesującej akcji czy ciekawych postaci. Spożytkował to, czym żyła muzyka rockowa owych lat, zafascynowana tematyką kosmiczną, szokująca transseksualnymi przebierankami jej idoli, a nade wszystko przemieniająca koncerty w wielki, na wpół teatralny show. O'Brien poszedł krok dalej i tę muzykę umieścił tam, gdzie szukała ona natchnienia: w teatrze. To wszakże nadal jest show, w którym kilkanaście dobrych numerów rockowych zostało powiązanych wątłą, by nie powiedzieć prymitywną akcją. W spektaklu nie powinni zatem występować śpiewający aktorzy, ale wokaliści posiadający odrobinę umiejętności aktorskich. W Chorzowie postąpiono dokładnie odwrotnie, więc tej muzyki nie czuje nikt z wykonawców, z wyjątkiem może Dariusza Kordka.

Z rockowego show pozostała jedynie jego kiczowata estetyka, lecz nie jest to bynajmniej efekt zamierzony. To smutna rzeczywistość teatralna III RP nakazująca widzowi obcować z materiałami zastępczymi, gdyż teatrów nie stać na nowoczesne urządzenia techniczne, laserowe światła, projekcje wideo i porządne dekoracje. Pozostają drzwiczki udające groźny zamek, dziecinny pistolet zamiast laserowej broni i schody wypożyczone z zupełnie innej rewii.

Całkowitą bezradność wykazał również reżyser, o choreografie nie wspominając. Ten spektakl nie ma ani jednej dobrej sceny zbiorowej, smutno patrzeć w takich momentach na aktorów snujących się po scenie bez celu i na bezradność towarzyszącej im grupy młodych ludzi. Ich taniec i śpiew powinien nadawać dynamizmu spektaklowi, gdy tymczasem nauczono ich jedynie trzech kroków oraz dwóch wymachów rąk i nóg.

Chorzowskie przedstawienie cieszy się wielką popularnością. Dobrze bawi się na nim młoda publiczność, bo rock lat 70. wciąż jest modny. Można sobie jedynie wyobrazić, co by się działo, gdyby ta muzyka zabrzmiała tak, jak powinna: momentami drapieżnie, momentami słodko, z dobrymi wokalistami i ładnymi chórkami wydobywającymi z piosenek wiele smaczków. Na razie publiczność otrzymała kolejny materiał zastępczy.

Jacek Marczyński

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji