Artykuły

Trzy tytuły - trzy oblicza

TEN utwór dramatyczny Słowackiego (by lekkomyślnie nie ograniczyć się do określenia "dramat") napisany w roku 1841, miał aż trzy tytuły, "Fantazy", "Nowa Dejanira" i "Niepoprawni".

Więc kto jest właściwie jego bohaterem?

Czy hrabia - poeta hołdujący modzie byronicznych cierpień, a jednocześnie sam z siebie drwiący?

Czy jego egzaltowana kochanka, hrabina Idalia, której losy splątały i się z dziejami mitycznej żony Heraklesa - Dejaniry?

Czy oboje razem, a wraz z nimi nierównie romantyczniejsza para rozdzielona nieszczęściami ojczyzny - Dianna i Jan?

Te wątpliwości nie są jedynymi przy odczytywaniu istoty "Fantazego". Utwór, w którym czysty romantyzm splata się z groteską i który czysto był nazywany komedią romantyczną. Istotnie humor gra w nim przednią i rolę, a zawiłej intrygi miłosnej mógłby pozazdrościć jej Fredro.

Ale to nie tylko romantyczna komedia: to przecież rozdzierający dramat i to nawet dramat podwójny, bo zarówno godzący w zesłanego w "sołdaty" powstańca i jego tonącą w rozpaczy szlachciankę, jak w liberalnego dekabrystę szlachetnego Majora.

I na tym jeszcze nie kończy się zawiłość odczytania "Fantazego". W tym utworze przecież, w dworze podolskim, należącym do bankrutującego hrabiego Respekta spotyka się cała Polska roku 1841, w dziesięć lat po klęsce listopadowego powstania, okresie, gdy kraj cały podobny był do ówczesnej Warszawy, ściśniętej przez Paszkiewicza fortecznymi wałami. Bo w oczach naszych spotykają się w salonie hr. Respektów i Polacy z sybirskiego wygnania i emigranci z Zachodu nasiąkli nowatorskim snobizmem i lekką pogardą dla parafiańskiej ojczyzny, i nawet przedstawiciel tych Rosjan, którzy protestowali przeciw niewoli i krzywdzie polskiej - towarzysz polskich rewolucjonistów z wygnania sybirskiego.

Oto olbrzymia ilość elementów i wątków, w jakie bogaty jest "Fantazy". Oto całkiem niełatwe żądanie dla reżysera. Jakim wątkom dać tu pierwszeństwo?

Co wysunąć na czoło spektaklu? Jak sprawić, by obraz ówczesnej Polski, pokazany w krzywym zwierciadle, a jednocześnie nasiąkły poezją, nie uległ zubożeniu?

Henryk Szletyński w pełni zdawał sobie sprawę z tych trudności. Zadanie jego było tym trudniejsze, że i kłopot sprawiali mu niektórzy z wykonawców.

Stąd wynikło ogólne wrażenie dużej nierówności spektaklu: przy kreacjach i scenach znakomitych, nagle bijące w oczy słabości, obok scen i godnych miana utworu wysokiej klasy romantycznej nagle takie, które przypominają raczej pseudopoetyczny utwór pozytywistycznej epoki.

ZACZNIJMY od blasków tego widowiska. A raczej od kreacji aktorskich, które świecą w nim jak gwiazdy. A więc przede wszystkim Jan Kurnakowicz w roli Majora. Wzruszył nawet najzakamienialszych cyników, jednocześnie nie używając ani jednego chwytu melodramatycznego przy całkowitej harmonijnej prostocie. Pamiętamy w tej roli wielkiego Zelwera, Kurnakowicz był inny, ale równie trafiający do serca.

A teraz powróćmy do poszczególnych kreacji. Bohaterowie tytułowi? Fantazego. owego poetę-hrabiego, o którym mówili współcześni Słowackiemu, że wzorowany był na Krasińskim, grał Mieczysław Milecki. Gra jego grawitowała raczej ku groteskowej komedii romantycznej, niż ku dramatowi. Szedł w tym za wielkim wykonawcą tej roli Osterwą. Umiał trafnie podkreślić komizm, podać pointę szczególnego dowcipu Słowackiego. Mniej nas przekonywał w momentach dramatycznych i chwilach rycerskich zrywów, ale przyczyny tego należy upatrywać, może, w fakcie, że przecież dramat Fantazego i hrabiny Idalii jest raczej fikcyjny, utkany z mody, snobizmu i byronizmu, gdy dramat drugiej pary Jana i Dianny jest prawdziwy, wynikły z klęski całego narodu.

Drugą osobą tego fikcyjnego dramatu znudzonych przybyszów z Zachodu Hrabiną Idalią jest Ewa Bonacka. Uchwyciła ona znakomicie ton, na jakim powinna się oprzeć postać jednej z licznych w owym romantycznym okresie hrabin, kręcących się wokół poetów i jeżdżących za nimi po świecie (Delfina Potocka, Joanna Bobrowa i wiele innych). Mówiła pięknie wiersz Słowackiego, grała z umiarem a jednocześnie pasją.

Z tym wierszem nie zawsze było dobrze w spektaklu, nie wszyscy wykonawcy pamiętali, że mimo całą odmienność tego utworu Słowackiego od romantycznego szablonu dramatu, nie wolno o nim ani na chwilę zapominać. Reżyser zdawał sobie z tego w całej pełni sprawę, mamy nawet na to dowód na piśmie. W drukowanym w programie "Notatniku reżyserskim" Szletyńskiego czytamy przecież: "Zagadnieniem skomplikowanym jest przekazanie sekwencji wierszowych, powiewności kadencji i wewnętrznego brzęku średniówki..." Ale mimo to, nie wszyscy aktorzy o tym dostatecznie pamiętali.

Ewa Krasnodębska w roli Dianny często zapominała o wierszu, Mamy też do niej żal, że przez cały czas od pierwszego zjawienia się na scenie zachowywała tragiczną, cierpiącą twarz, patrzącą szklanymi oczyma w pustkę. Zatracała w ten sposób ludzkie pierwiastki tkwiące tak mocno w postaci tej panienki z dworu podolskiego.

Jan Żardecki grał bardzo po prostu i bardzo po ludzku, choć na przykład z mojej pamięci nie wypłoszył wspomnień Węgrzyna, w tej roli tak wstrząsającego. Ale to już naprawdę nie jego wina.

Bardzo trafną parą hrabiostwa Respektów byli Zofia Tymowska (zabawna w swej egzaltacji osiemnastowiecznej) Hrabina i Władysław Krasnowiecki w każdym calu na miejscu. Ich młodszą córeczkę Stelk grała Hanna Zembrzuska z wdziękiem, choć przydałoby się, chyba, trochę mniej mizdrzenia.

Zabawnie ujął rolę Rzecznickiego Tadeusz Bartosik. Nawet jego rozpacz śmieszyła, ale tak właśnie było dobrze.

Bardzo urocza scenografia nie pchała się natrętnie w oczy i nie odrywała widza od tego, co działo się na jej tle.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji