Artykuły

Mówienie o miłości to sztuka bardzo intymna

- Sztuka estradowa czy gra w teatrze na żywo to bezpośredni kontakt z widzem, który natychmiast weryfikuje i ocenia działania na scenie. Skupienie uwagi widza nie jest łatwe, stąd te nasze tremy, czasem śmiertelne - mówi MARIAN OPANIA. Razem ze swoim synem Bartoszem wystąpili w Elblągu podczas XVI Festiwalu Sztuki Słowa "Czy to jest kochanie"?

Co trzeba zrobić, aby oczarować widzów tak jak to się działo w trakcie Panów występu?

Marian Opania: - To jedna z najtrudniejszych rzeczy. Sztuka estradowa czy gra w teatrze na żywo to bezpośredni kontakt z widzem, który natychmiast weryfikuje i ocenia działania na scenie. Skupienie uwagi widza nie jest łatwe, stąd te nasze tremy, czasem śmiertelne. Wychodzi się i w głowie kołacze pytanie: czy mnie "kupią", czy nie "kupią"? Już nie chodzi o pieniądze, kwiaty czy inne sprawy, tylko o to, żeby mnie zaakceptowali. Moja sytuacja jest jeszcze trudniejsza, bo mam swoje lata. Jak się pomylę, to: "O, skleroza, pora umierać dziadku!". A tu pytają: "To pan ma jeszcze tremę?" "Dopiero ją mam!". I jeszcze się powiększa, bo pogłębia ją świadomość, że miliony mnie oglądają. W najbliższym czasie będę "robił" Jowialskiego w teatrze TV "na żywo", a nie ma nic gorszego! Nie zgadzam się z ocenami panów Hanuszkiewicza i Seweryna, że "to dopiero jest sztuka, którą się czuje". Nieprawda, bo "robi się" albo "za dużo" albo "za mało" i brakuje wyczucia. A na spokojnie robi się lepiej. Nie znoszę więc tego "na żywo", ale cóż zrobić? Pan każe, sługa musi.

Podobno jednak scena, bliski kontakt z widownią, reakcje publiczności uzależniają?

M.O.: - Tak mówi mi cała rodzina: ty to lubisz występować; "bisik", proszę bardzo, i jeszcze raz, i rosną skrzydła. Wiktor Zborowski twierdzi nawet, że nie można mnie siekierą odrąbać od mikrofonu. A prawda jest inna: zawodowca łatwo "odrąbać" od mikrofonu, bo wie kiedy zejść ze sceny, a amator nie wie i zanudza czasami widownię... Ech... (głębokie westchnięcie)

Jak wygląda w takiej sytuacji współpraca rodzinna?

M.O.: - Raczej trudna.

Bartosz Opania: - Tak, dziwne uczucie.

M.O.: - Coś jest w genach. Ja późno wchodziłem na estradę, miałem około 40., on też tak samo, zaczyna w tym wieku. Widocznie baliśmy się tego kroku.

B.O.: - Powód jest prozaiczny - finansowy. Bardzo długo wierzyłem, że uda mi się zachować pewną niezależność artystyczną, że zawód aktora daje możliwość grania tego, na co mam ochotę, co lubię, co chcę. Ale życie szybko zweryfikowało to moje myślenie. To jest taki sam zawód jak robienie zapałek czy gwoździ. Owszem, trzeba go wykonywać z pasją, ale jest to sposób zarabiania pieniędzy. Nigdy nie było moim marzeniem występowanie w kabarecie, nie czułem do tego powołania. I nie specjalnie, z racji tremy, sprawdziłbym się w tym. Natomiast aktorstwo widziałem jako zawód, w którym ma się coś do powiedzenia. W tym tkwi jego sens. Natomiast wygłupy to z kolegami w bufecie, i owszem.

Festiwal Sztuki Słowa to śpiewanie i mówienie o miłości. Czy łatwo to przychodzi?

M.O.: - To sprawa bardzo intymna i trudno ją przekazać. Można przedobrzyć lub zrobić to w sposób niepełny.

- W jaki sposób skompletowany został program Panów koncertu?

M.O.: - Lżejsze fragmenty były autorstwa Marcina Wolskiego, pozostałe to wielkie nazwiska: Słonimski, Brel, Baczyński, Stachura, Hemar. Dobór tekstów nie jest przypadkowy, nie jest to szlachetna składanka lecz stanowi pewną całość. Pewien mądry stary amerykański żyd powiedział, że jedną osobę można wytrzymać przez 15 minut, tak naprawdę, dwie osoby -pół godziny. Przedstawienie - godzina, nie więcej. A my byliśmy na scenie znacznie dłużej...

B.O.: - Ja byłem raczej okrasą... Gdy oglądam przedstawienia kabaretowe czy estradowe, na ogół przygotowanych amatorów, najczęściej jest to nieśmieszne, a nawet żenujące. Bez klasy...

M.O.: - Niestety w dzisiejszych czasach często występuje syndrom "aktora prowincjalnego", przy czym nie jestem niechętny wobec prowincji czy szyderczo na nią spoglądam. Sam pochodzę z prowincji i nigdy nie czułem się warszawiakiem. Co więcej uwielbiam prowincję, a Warszawę oceniam jako najbardziej prowincjonalne polskie miasto! Mój syn urodził się w stolicy, więc ma inne zdanie.

B.O.: - Ale to miasto bohaterów!

M.O.: - Były też inne bohaterskie miasta... Wracam jednak do tego syndromu: jest to syndrom aktora, nawet dobrego, który w zetknięciu się z publicznością słabą, mało inteligentną, zaczyna używać coraz mocniejszych środków. Cała plejada estradowców ma tę chorobę, że muszą nieomal ściągać spodnie aby uzyskać aplauz! Z drugiej strony, jeżeli człowiek stale styka się z taką widownią, która ma małe wymagania, trzeba powiedzieć słowo d..a i parę innych, a "ludożerka" to chwyci. Tylko, że są wśród nich ludzie inteligentni, którzy wiedzą, że to nie uchodzi. A jednak coraz więcej jest takich form i schodzimy na psy, zalewa nas amatorszczyzna.

- Co z tym robić?

B.O.: - Wchodząc w słowo: występując z tekstami Brela, Wysockiego czy szmoncesami obserwujemy pozytywne zaskoczenie publiczności i zachęca nas to do podwyższania poprzeczki.

M.O.: - Owszem, czasem można przemycić jakieś małe świństewko, ale tylko czasem. Ciągle trzeba wyżej i wyżej... Do niedawna myślałem, że moje poglądy są wyjątkowe, że doceniałem Kabaret Mumio czy w dobrej formie Kabaret Moralnego Niepokoju albo Grupę Rafała Kmity. To co dziś widzę np. przebranie się za kobitę i naśladowanie jej, robię końcówką malutkiego paluszka. Albo humor śląski, który wydawał się znakomity, najczęściej osiąga poziom disco polo.

B.O.: - Uzupełniając: jeśli widzę wchodzącego na scenę pana Mariana, który serwuje publiczności Brela i nie odbioru przy pierwszym utworze, a on nie obniża poziomu tylko proponuje Wysockiego, to jednak warto... Ja bym tak nie potrafił, dlatego że jesteśmy przyzwyczajeni do szybkich efektów: mówię i "mam publiczność". A tymczasem trzeba publiczność przygotować, wyciszyć i pokazać, że słuchacze są fajni i mądrzy. My, jako aktorzy, szanujemy was. Wzbudzić śmiech z głupich rzeczy jest łatwo.

M.O.: - Nie wiem skąd to przylazło. Wydaje mi się, że z Zachodu. Tak jak zaraza, która kiedyś szła ze Wschodu, dziś idzie z drugiej strony. Trzy czwarte amerykańskiej kultury to byle co, to co oglądamy na naszych ekranach stanowi wybór. Unifikacja miernoty, jednakowego żarcia, kultury niskiego lotu. Oto przykład: komisja kolaudacyjna ocenia serial. Zachwyca się: ależ znakomite! Ale do luftu, za dobre. Bo to im zmniejszy oglądalność! Bo widz, który ma z różnych powodów mało rozwinięte szare komórki, nie zrozumie i nie kupi.

B.O.: - W tej sytuacji nie powstałby "Rzym", "Dr House"...

M.O.: - Ale to są "szczyty", obejrzyj tę resztę to dopiero się przekonasz...

B.O.: - Ale my mamy tylko resztę... niestety.

Czy łatwo jest proponować wymagający repertuar i jak znajdować publiczność?

M.O.: - Trzeba szukać publiczności. Dlaczego mówię, że Warszawa jest najbardziej prowincjonalnym miastem? Kiepsko się występuje w stolicy. Najlepiej robi się to... na ziemiach odzyskanych. To przedziwne, ale tam występuje inna rasa ludzi. Tych z Wilna, z Lwowa, Ukraińców, resztki Żydów, trochę Niemców. Oni się wszyscy połączyli, przemieszali i powstała rasa inteligentniejsza niż w pozostałej części kraju.

B.O: - Przecież twój ojciec zginął w powstaniu? W Warszawie mamy do czynienia najczęściej z nieprawdziwymi warszawiakami. Oni przybyli do stolicy i stworzyli rasę, która nienawidzi tego miasta.

M.O.: - Przyznasz, że Warszawa to miasto ludzi zabieganych, drapieżnych, nieżyczliwych...

B.O.: - Dlaczego tak jest? Ponieważ przyjechali z zewnątrz, więc im mówię, że jeśli wam się nie podoba to... Ja mam swoje miejsca ukochane. Chociaż odbudowują i budują ją ohydnie. Gdyby jednak nie Warszawa, takim miastem byłby dziś Kraków, bo powstanie wybuchło by tam i cale miasto zrównano by z ziemią.

- Czy współpraca panów przebiega naturalnie?

M.O.: Znamy się jak łyse konie i wydawać by się mogło, że wszystko przebiegnie bez trudu. Ale tu dochodzi jeszcze coś: mamy jednakowy gust. Mimo, że wojna pokoleń to sprawa dość powszechna u nas sprawy mają się inaczej: ja lubię Brela - on też, ja lubię Wysockiego - on też. Są też różnice: Nirvana u mnie ma niższe loty, u niego - zdecydowanie wysokie. Na mnie średnio działali Beatles, Rolling Stones, Animals - na niego - bardzo. A jego syn, mój wnuk, student szkoły aktorskiej, ma gust dziadka.

B.O.: Do tego jest bardziej podobny do dziadka niż jego ojciec!

Jest więc szansa na trzypokoleniowe występy?

M.O.: Stety albo niestety, to jest siłą genów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji