Artykuły

Zostawię po sobie wyraźny ślad

- Pewnego dnia instynkt powiedział mi, że czas skończyć z filmem. Po pierwsze, rodzina, która mnie potrzebowała. Po wtóre, stwierdziłem, że nie zamierzam dłużej zajmować miejsca młodszym. Po trzecie, jakoś wydawało mi się to nieprzyzwoite: stary facet dalej się gdzieś pląta z kamerą - rozmowa z KAZIMIERZEM KUTZEM.

Kazimierz Kutz, reżyser, polityk, udzielił Dziennikowi Zachodniemu specjalnego wywiadu. W części pierwszej: Marcin Zasada rozmawia z Kazimierzem Kutzem o kobietach. W części drugiej: Marcin Zasada rozmawia z Kazimierzem Kutzem o jego twórczości i Śląsku.

cz. I

Lubiłem romansować

Marcin Zasada: To prawda, że śp. Zbigniew Religa zapytał pana kiedyś o to, ile miał pan kobiet?

Kazimierz Kutz: Tak, to było kilka lat przed jego śmiercią i niezwykle mnie tym rozbawił. Byliśmy razem na jakiejś lekarskiej fecie w Zabrzu i w pewnym momencie Religa, po spożyciu, szepcze mi na ucho: "Panie Kazimierzu, a ile kobiet pan miał w życiu?". Profesor był człowiekiem szalenie delikatnym. Był przystojny, podobał się kobietom, ale był fanatykiem pracy, co w kwestiach damsko-męskich rodziło określone skutki. Kręcenie filmów to też praca, ale inna, rodzaj ruchomego święta. Ludzie zostawiają swoje rodziny, spędzają ze sobą mnóstwo czasu. Tworzy się pewna wspólnota, w której rośnie pewne erotyczne napięcie.

Religa słusznie sądził, że reżyser to zawód nieco rozpustny, tym bardziej jeśli ma się skłonności do rozpusty, albo jest się wrażliwym na wdzięki kobiet. Ja byłem i nie ukrywam, że lubiłem romansować.

Co pan wtedy odpowiedział Relidze?

- Na pytanie o kobiety? (śmiech). Jak to co? "Nigdy ich nie zliczyłem!". Zresztą, potem to i tak się tylko kilka pamięta. Mnie kobiety interesowały jako istoty, a nie jako narzędzia rozkoszy (śmiech). Lepsi byli ode mnie, przystojniaki takie. Zbyszek Cybulski powtarzał, że reżyser może być garbaty, może mieć metr dwadzieścia, a jak przyjdzie zjawiskowa aktorka, to on dla niej i tak jest najprzystojniejszy. To byłem.

Jak to było z piosenką "Kaziu, zakochaj się" Kabaretu Starszych Panów? Imiona kobiet w jej tekście były prawdziwe?

- Ta piosenka powstała podczas kręcenia filmu "Upał", do którego zatrudniłem rzeszę młodych dziewcząt: studentek i dziewczyn z STS-u. Mieszkaliśmy w jednym hotelu, a Starsi Panowie, którzy byli najcudowniejszymi osobami, jakie spotkałem w życiu, byli wielbicielami kobiet, ale z taką starokawalerską rezerwą. Postanowiłem, że specjalnie dla nich urządzę w dzień wolny przyjęcie. Kubańskie, bo w sklepach akurat pokazały się, banany, rum i wspaniałe kubańskie likiery. Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski przyszli, kiedy jeszcze nie było dziewcząt. I nagle wchodzą: jedna, druga, czwarta, dziesiąta, piękne, wyzywająco ubrane. Starsi Panowie byli w szoku. W pewnym momencie likier zaczął nam uderzać do głowy. W apartamencie było wielkie małżeńskie łoże, w którym lądowały kolejne dziewczyny. Żeby spuentować naszą imprezę, w końcu sam się rozebrałem i wsunąłem pod kołderkę, gdzie leżało już chyba z siedem pięknych niewiast. Rano spotykam Starszych Panów na śniadaniu. Jeremi mówi, że wymyślili piosenkę. Jerzy wyciąga pudełko po Grunwaldach, a wewnątrz ma napisane nuty. I śpiewają razem: "Już wiosna podrosła i bzami tchnie. Kaziu, Kaziu zakochaj się". Cudowne wspomnienie.

Więc nikogo nie powinno dziwić, że nawet aktorki, które nie grały u pana, mają w zanadrzu anegdoty na pański temat. Te, które lepiej pana znają, opowiadają kapitalne rzeczy. Jak Anna Dymna, którą ośmielił pan słowami: "Ty masz dupę, ty masz cyce!".

- Dymna zawsze traktowała mnie jak rodzinę, bo była żoną mojego przyjaciela, Wiesława Dymnego. Wiedziała, że podczas pracy mam swój język, a aktorów często mobilizowałem słowami, które w innej sytuacji mogłyby być uznane za nieprzyzwoite. Dymna zawsze była piękną kobietą, ale po ciąży straciła dawną figurę i nie umiała sobie z tym poradzić. Tymi słowami ją zmobilizowałem, pomogłem jej się odnaleźć. Taka też czasem rola reżysera.

Cz. II

Nigdy nie byłem i nie chciałem być nijaki

Mam nadzieję, że nie zabrzmi to jak spowiedź - są rzeczy, których pan żałuje albo takie, których nie udało się panu zrobić?

- Cała masa. Po pierwsze, człowiek nie skorzystał z okazji: mógł mieć wiele wspaniałych kobiet, a jakoś się zagapił. Zawodowo, żałuję, że nie nakręciłem filmu, opartego na najwspanialszej historii związanej ze Śląskiem, jaką słyszałem. W czasach cenzury trzeba było mieć ze trzy gotowe scenariusze, bo dwa z reguły lądowały w koszu i uzbierałaby się cała kupka filmów, które chciałem zrobić, ale się nie udało.

Ten, którego mi najbardziej żal, miał być trzecią śląską produkcją, bezpośrednio po "Perle w koronie" [na zdjęciu]. Z Franciszkiem Pieczką planowałem ekranizację niezwykłej opowieści o Ślązakach, którzy w połowie XIX wieku spakowali się z całą wsią i popłynęli razem z księdzem do Teksasu. To byłby polski western. Ludzie, którzy wtedy decydowali o tym, jakie rzeczy się w Polsce kręci, szybko wybili mi to z głowy, bo rzekomo kombinowałem, żeby zrobić metaforyczny film o kardynale Wyszyńskim. Czego jeszcze żałuję? Do trzydziestego roku życia niesamowicie pracowałem, żeby uzyskać swoją pozycję. Zaniedbałem dom, życie rodzinne, dzieci dochowałem się dopiero po czterdziestce. Dziś czuję, że powinienem być bliżej, choćby syna. Aha, byłbym zapomniał. Od kilku dni jestem dziadkiem. Wnuczka nazywa się Lena.

Gratulacje. A pytam, bo z pańskim dorobkiem i zdolnością do formułowania uniwersalnych sądów i diagnoz, mógłby pan dziś być żywym pomnikiem, wieszczem, pierwszym odbiorcą pytania "Jak żyć?". Gdyby nie zajął się polityką albo skończył w pewnym momencie. Nie żałuje pan wejścia do politycznego bagienka?

- Pewnego dnia instynkt powiedział mi, że czas skończyć z filmem. Po pierwsze, rodzina, która mnie potrzebowała. Po wtóre, stwierdziłem, że nie zamierzam dłużej zajmować miejsca młodszym. Po trzecie, jakoś wydawało mi się to nieprzyzwoite: stary facet dalej się gdzieś pląta z kamerą. Po siedemdziesiątce raczej już bym nic ciekawego nie nakręcił. A polityka? Ja do niej poszedłem jako śląski delegat, wyrzut śląskiego sumienia. Bez władzy, za to z przekonaniem, że gdzie będę mógł, to będę pyskował, pomagał, namawiał do przekazywania pieniędzy na kulturę na Śląsku. Nigdy w życiu nie jest tak, że wszyscy kochają wszystkich. A ja nigdy nie byłem i nie chciałem być nijaki. Ponoszę konsekwencje swojego zachowania.

Czyli trochę jak u Monty Pythona: "Bądź miły, nie obżeraj się, czytaj książki, chadzaj na spacery i żyj w zgodzie z ludźmi innych wyznań i narodowości". Potem jest pauza i dowiadujemy się, że "to wszystko bzdura, bo tak naprawdę ludzie chcą tylko świństw". To jak radzi żyć Kazimierz Kutz?

- Na miarę swoich możliwości i zgodnie z sumieniem. Najważniejsze, żeby się nie bać.

Na miarę możliwości? I mówi to człowiek, którego irytuje śląska dupowatość?

- Mówi to człowiek, który sam wybrał swój republikanizm. Ja starałem się przeskoczyć swojego ojca, co nie było trudne, bo tata był kolejarzem. Mój syn powinien przeskoczyć mnie, co już takie łatwe nie będzie.

Babcia mojej żony, rodowita Ślązaczka, mawiała, że nie wierzy w Boga, za to wierzy w ateizm Kutza. Nic się nie zmieniło w tej kwestii?

- Nic. Od 14. roku życia jestem niewierzący, choć moi przyjaciele powtarzają, że w pewnym sensie jestem większym katolikiem niż oni.

Jak chciałby pan, żeby kiedyś o nim mówiono?

- Jest mi to zupełnie obojętne.

To inaczej: jak będzie się mówiło?

- Zostawię po sobie wyraźny ślad. On będzie świadectwem o mnie.

Gdyby w tym roku przyszedł obiecany koniec świata, który pański film powinien przetrwać, żeby dać świadectwo rozbitkom, którzy zobaczą go za 100 lat?

- Dwa filmy, nierozłącznie ze sobą związane. Pierwszy to "Nikt nie woła", rewolucyjny na tamte czasy. No i "Sól ziemi czarnej", która nie powstałaby, gdyby nie było tego pierwszego filmu. Rozbitkom dorzuciłbym jeszcze swoją książkę "Piąta strona świata", która jest takim moim artystycznym pożegnaniem, ale już nie w kinie, tylko w literaturze.

Obiecał pan kiedyś jeszcze jeden film o Śląsku, na podstawie "Cholonka" Janoscha.

- On już nie powstanie. Zamknięty rozdział.

A kolejna książka?

- Coś tam próbuję dłubać, ale ciągle mam masę zajęć. Książka potrzebuje sitzfleischu. Mam ją w głowie, nawet zacząłem ją pisać. Powstaje w oparciu o listy do mojej matki, które pisałem przez kilkadziesiąt lat. Matka pieczołowicie je przechowywała. Mam taki własny kod pamięciowy o facecie z Szopienic, który próbuje wdrapać się, a co tam wdrapać, zapiera na Mont Blanc. To quasi-biograficzna powieść opisująca mój świat pod powierzchnią, z wieloma pikantnymi szczegółami tamtych czasów.

Podziwiając pana za ogromny dystans do siebie, zapytam przewrotnie: gdzie pańskim zdaniem stanie pomnik Kutza i jaki będzie?

- Eee tam.

Kiedyś będzie tych pomników na Śląsku więcej niż posągów Jana Pawła II.

- Ja sam się oszlifowałem i jestem szczęśliwy, że trafiłem do wyobraźni ludzi dzięki swojej twórczości. A pomniki? Niech mnie w dupę pocałują z pomnikami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji