Artykuły

Tuwim i Kościelniak otwierają Nową Scenę Teatru Muzycznego

- To jest obraz naszego polskiego Titanica, na którym pasażerowie, bawiąc się, płyną prosto na górę lodową - mówi Wojciech Kościelniak, reżyser "Balu w Operze" Juliana Tuwima, którego premiera zainauguruje dziś działalność Nowej Sceny Teatru Muzycznego im. Baduszkowej w Gdyni.

Piotr Sobierski: Dziewięć lat temu zrealizował pan "Bal w Operze" we Wrocławiu w ramach Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Dlaczego sięga pan po ten tytuł ponownie?

Wojciech Kościelniak*: W dużej mierze spowodowane jest to zmianą moich planów. Miałem robić w Gdyni "Złego" Tyrmanda, byłem już nawet w połowie pisania scenariusza. Niestety z różnych przyczyn, głównie związanych z przebudową teatru, ta realizacja przesunie się w czasie. Teraz Maciej Korwin, dyrektor Teatru Muzycznego, potrzebował spektaklu kameralnego. Miałem niecałe dwa miesiące na podjęcie decyzji i zdecydowałem się sięgnąć ponownie po Juliana Tuwima. Znam ten materiał, mam gotową muzykę Leszka Możdżera i jest to spektakl na małą ilość aktorów. A takie właśnie były oczekiwania. Jest jednak jeszcze jeden powód, o wiele ważniejszy. Uważam, że to bardzo dobry materiał na spektakl. Moja pierwsza realizacja we Wrocławiu była udana. To był świetny tytuł na tamte czasy, z mocnym komunikatem. Była w tym siła i energia.

Czego możemy się spodziewać po "Balu" w gdyńskim wydaniu?

- Dzisiaj wiem, że z "Balu" można wycisnąć jeszcze więcej. To dla mnie nowe pole do interpretacji i pod tym kątem będą to zdecydowanie dwa różne spektakle. Zrobiłem "Bal" zupełnie na nowo, z innymi kostiumami, scenografią. Niezmienna pozostaje jedynie muzyka Leszka Możdżera.

Jak odczytuje pan poemat Tuwima?

- Dla mnie to błagalny krzyk zrozpaczonego człowieka o koniec świata. Jakby Tuwim wierzył, że po wypaleniu spróchniałych drzew wyrosną zdrowsze. Cytuje w puencie "Balu" tekst św. Jana: "... i owszem - przyjdź Panie Jezusie". To jest też trochę obraz naszego polskiego Titanica, na którym pasażerowie, bawiąc się, płyną prosto na górę lodową. W 1936 r. już trwała wojna w Hiszpanii. W Polsce też faszyzowano. Myślę, że autor "Balu w Operze" się bał. I nie chodzi oczywiście tylko o faszyzm i politykę. Wielu pisarzy w tym czasie czuło, że nadchodzi katastrofa. Ostrość tego tekstu ma chyba korzenie w tym przeczuciu.

Na scenie zobaczymy obraz dzisiejszej Polski?

- Nie ma tam dosłownych odniesień, bo nie uprawiam teatru politycznego. Nigdy nie było to moim celem. Nie przepadam zresztą za takim teatrem. W "Balu" są jednak pewne zjawiska, sytuacje i słowa, które są nadal bardzo aktualne. I na tym opieram swoją interpretację; to, co istotne, musi powstać w głowie odbiorcy. Niczego wprost nie chcę wskazywać.

Przy okazji "Balu" współpracuje pan ponownie ze scenografem Damianem Styrną i kostiumologiem Katarzyną Paciorek. W tym zespole działa pan od kilku lat.

- Wierzę, że ludzie spotykają się w konkretnym celu nie bez przyczyny. Artyści zazwyczaj łączą się na jeden konkretny projekt, czasami na dłużej. Nie wiem, ile trwać będzie nasza współpraca, ale dopóki przynosi owoce i jest dobrze, nie ma nad czym się zastanawiać. Na razie porozumiewamy się bez słów.

A jak układała się współpraca z Leszkiem Możdżerem? Dawno w teatrze nie pracowaliście razem.

- Jeżeli dobrze pamiętam, to naszą ostatnią realizacją był "Scat" w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu oraz "Sen nocy letniej" w Teatrze Nowym w Poznaniu. Były jeszcze plany, aby pracować z Leszkiem przy "Idiocie", ale ostatecznie do tej współpracy nie doszło. Praca z Możdżerem to wielka przyjemność, ale niestety to człowiek bardzo zajęty. Na szczęście muzyka do "Balu" była już gotowa i Leszek nie musiał być stale obecny w teatrze. Ale mimo to znalazł chwilę, obejrzał jedną całą próbę i przekazał nam kilka uwag.

Podejmując się pracy nad "Balem" w Gdyni, miał pan w pamięci aktorów z Wrocławia?

- To kompletnie inny spektakl i do tego bardzo specyficzny materiał. Postaci w tym spektaklu są bardzo umowne i budujemy je w oparciu o charakter danego aktora. Wygląda to zupełnie inaczej niż w przypadku spektaklu z fabułą i jasno nakreślonymi postaciami. W "Balu" każda z osób ma swoją energię, psychikę, ruch, głos i to determinuje budowanie formy. Mamy zresztą w spektaklu trzech "swingów", czyli zastępców, którzy mogą zagrać każdą z ról w przypadku choroby aktora. Wejście nowej osoby powoduje od razu, że spektakl skręca w innym kierunku.

Co przyciągnęło pana do "Balu w Operze"?

- Pierwszy raz sięgnąłem po ten tekst na studiach. Wówczas brałem udział w "Balu w Operze" jako aktor, byłem też autorem muzyki do spektaklu. Wtedy nastąpiła całkowita przemiana w postrzeganiu przeze mnie poezji. Zawsze uważałem, że jest ona, co prawda piękna, ale też... bardzo nudna. A po lekturze Tuwima okazało się, że potrafi wkurzyć i jest obrazoburcza - czyli dla młodego chłopaka niezwykle fascynująca. Oczywiście wówczas rozumiałem Tuwima bardzo powierzchownie. Wydaje mi się, że nawet podczas wrocławskiej realizacji jeszcze nie wszystko do mnie docierało. Nie miałem wówczas środków i umiejętności, żeby wydobyć wszystko co istotne z tego tekstu. Teraz, mam nadzieję, nadrabiam zaległości w Gdyni.

* Wojciech Kościelniak - ur. 1965 r., reżyser, aktor i pedagog. Ukończył PWST w Krakowie, wydział zamiejscowy we Wrocławiu. Od 1995 roku zajmuje się reżyserią spektakli muzycznych, widowisk telewizyjnych i koncertów piosenki aktorskiej. W latach 2002-2006 był dyrektorem Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu. Na stałe związany jest z Teatrem Muzycznym w Gdyni, gdzie wyreżyserował "Hair", "Sen nocy letniej", "Francesco" i "Lalkę" oraz Capitolem, gdzie stworzył m. in. "West Side Story", "Scat, czyli od pucybuta do milionera" i "Operę za trzy grosze". Od wielu lat współpracuje z Przeglądem Piosenki Aktorskiej, w ramach którego realizuje koncerty galowe, m. in. tegoroczny "Tak jest" z piosenki Jaquesa Brella.

Nowa Scena Teatru Muzycznego w Gdyni

Wielkie i widowiskowe częściowe wyburzanie budynku Teatru Muzycznego im. Baduszkowej rozpoczęto w grudniu 2010 roku. Na Plac Grunwaldzki, tuż przy muszli koncertowej, wjechał ciężki sprzęt, który wyrywał kolejne części starego gmachu. Odsłonięte zostało wnętrze teatru, nieodwracalnie zniknęła stara Sala Kameralna oraz charakterystyczna - i nieczynna od wielu lat - fontanna. Na jej miejscu stanął zupełnie nowy budynek.

W efekcie teatr ma do dyspozycji nową scenę. - Widownia jest mobilna, część miejsc można składać tak, aby aktorzy mogli grać w środku sali. W sumie na widowni będzie mogło zasiadać 360 widzów - opowiada Dariusz Kruszyniak, który nadzoruje rozbudowę teatru.

Nowa Scena ma 150 metrów kwadratowych. Do tego nowoczesne oświetlenie i nagłośnienie. Na parterze nowego budynku znajdują się kasy, biuro obsługi widzów oraz szatnia. Na piętrze poza foyer jest sala na spotkania i konferencje. Wnętrze budynku wyłożone jest jasnym marmurem i drewnem.

Otwarcie Nowej Sceny to zakończenie pierwszego etapu rozbudowy teatru. Obecnie trwają prace budowlane przy nowej scenie kameralnej, a od lipca 2012 rozpocznie się rozbudowa Dużej Sceny, która powiększy się o prawie 400 miejsc. Zakończenie remontu planowane jest na pierwszą połowę 2013 r. Całkowity koszt inwestycji szacowany jest na ponad 70 mln zł. 70 proc. tej sumy pochodzi ze środków Unii Europejskiej. Samorząd Województwa Pomorskiego dołożył 5 mln zł, a miasto Gdynia - 12 mln zł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji