Artykuły

Sofokles świeżo malowany

Piekielnie to trudne zadanie wystawiać dziś Sofoklesa. Szczególnie po tylu latach przerwy, kiedy właściwie nie grano w Polsce tragedii greckich prawie zupełnie. A jednak jest to zadanie niezwykle kuszące, zamierzenie bardzo cenne dla rozwoju aktorów i reżyserów, godne teatrów najambitniejszych. Nic dziwnego, że porwał się na nie Teatr Dramatyczny i Ludwik Rene.

Jak grać dziś Sofoklesa, jak grać Ajschylosa czy Eurypidesa? Pamiętam dawne polskie przedstawienia greckich tragedii z lat czterdziestych i sprzed wojny. Dbano tam bardzo o realia, o prawdę architektury i kostiumu, skandowano patetycznie tekst, a widz pozostawał zwykłe chłodnym i znudzonym, jeśli wielka kreacja znakomitego aktora nie przełamywała muzealnego charakteru tych inscenizacji. Znam też eksperymenty idące w zupełnie odmiennym kierunku. Próbowano grywać tragedie greckie tak, jak by rozgrywały się dzisiaj, rezygnując z dawnych strojów, dekoracji, z całej antycznej oprawy. I to także było chybione. Gdzie więc znaleźć klucz do tragedii greckiej, jak przebrnąć między Scyllą muzealnej rekonstrukcji i Charybdą zatraty tego, co jest istotą "Króla Edypa", "Antygony", czy "Medei"?

Wydaje mi się, że trzeba zacząć od analizy stylu tragedii greckiej, jej cech charakterystycznych. Sądzę, że najważniejsza jest w niej cudowna jedność treści i formy, porywająca, głęboko ludzka treść, ubrana w przemyślany do najdrobniejszych, szczegółów, klarowny i monumentalny zarazem kształt. Podziwiamy po dziś dzień precyzję konstrukcyjną tragedii greckiej, walory wiersza, jego rytm i melodię, bezbłędność narastania akcji, kompozycję sytuacji i efektów scenicznych, wreszcie nieskazitelne kulminacje i rozwiązania. Ale podziwiamy także głęboką ich treść moralną, i filozoficzną, prawdziwą znajomość psychiki ludzkiej; te sztuki nie utraciły swych walorów poznawczych po dziś dzień, mimo upływu tysiącleci.

Inscenizując greckie tragedie popełniano często błąd, naruszając tę cudowną jedność. Dbano tylko o formę, lekceważąc treść, lub starano się tylko i wydobycie treści, nie widząc, że tragedia grecka traci całą swą siłę i swe piękno, jeśli pozbawi się ją formy, bez której i nie może istnieć. Owa harmonia jest więc celem, do którego zmierzać musi każdy inscenizator, jeśli pragnie, aby całość trafiła do świadomości widzów i przemówiła do ich wrażliwości artystycznej, do ich poczucia piękna.

Tragedie greckie napisane są językiem podniosłym i tak trzeba je grać. Nie ma to nic wspólnego z patosem, który jest czymś sztucznym i pustym. Tragedie greckie są pełne bólu, i cierpienia, prawdziwej, ludzkiej treści. Ale trzeba pamiętać, że przedstawiają one zdarzenia niecodzienne, przeżycia o wymiarach ogromnych, nie mających nic wspólnego z powszechnością spraw i zdarzeń przyziemnych. Trzeba też pamiętać, że tragedie greckie pisane były i grane dla wielotysięcznych i widowni, wystawiane na scenach potężnych amfiteatrów, jako widowiska najbardziej masowe. Znając dbałość dawnych mistrzów o jedność treści i formy rozumiemy dziś doskonale, że musieli oni wyciągać z tego faktu konsekwencje artystyczne. Pisali swe tragedie tak, aby zabrzmiały pełnym głosem potężnego gigantofonu.

Pierwszą próbę nowoczesnego odczytania greckiej tragedii na naszej scenie podjęła w zeszłym roku w Krakowie Lidia Słomczyńska, wystawiając "Medeę" Eurypidesa. Była to próba w zasadzie udana, gdyż reżyser położył ogromny nacisk na rytm i formę spektaklu, pracując bardzo intensywnie nad zdynamizowaniem chóru, doceniając jego rolę w przedstawieniu. Słomczyńskiej udało się stworzyć na małej scenie złudzenie monumentalności, przekazać tragedię Medei, jak również zachować formę dzieła Eurypidesa.

LUDWIK RENĘ poszedł słusznie również w tym kierunku. Jego wysiłek nie został jednak uwieńczony pełnym powodzeniem. Możemy mówić tym razem tylko o sukcesie połowicznym. Zacznijmy od przekładu. Brzmi on ładnie i potoczyście, ale za mało w nim słychać poezji, jest zbyt sprozaizowany, za mało rytmiczny, zbyt często i operuje słowami nazbyt już współczesnymi i nazbyt powszednimi. A tu potrzebny był zarówno język, jak i styl podniosły. Piękną, monumentalna dekorację zaprojektował JAN KOSIŃSKI. Stwarza ona znakomitą oprawę dla przedstawienia, daje wrażenie bram tebańskich, nie popadając nigdzie w naturalistyczne naśladownictwo greckiej architektury. Kosiński wykorzystał w tej dekoracji twórczo zdobycze nowoczesnej rzeźby i nowoczesnego malarstwa, operował bryłami i plamami, które stanowią jednak wyraźną aluzję do architektury. I dekoracja jest właśnie podniosła. Gorzej jest z kostiumami. Te się niestety scenografowi nie udały i przypominają raczej płaszcze kąpielowe, niż greckie chlamidy. Tu znowu przyziemna powszedniość bardzo skrzeczy.

A jak jest z grą aktorów? W roli tytułowej - wielki aktor GUSTAW HOLOUBEK. Ma kilka fragmentów wstrząsających. To bezsporne. I dla nich samych warto to przedstawienie zobaczyć. Szczególnie w drugiej części spektaklu wznosi się na wyżyny swego kunsztu. Początkowo nie umie jednak znaleźć właściwego tonu, jest zbyt powszedni, zbyt zwyczajny, zbyt monotonny. Sofokles to nie Sartre i nie Durrenmatt. To co było tam zaletą, owa bezpośredniość, intelektualny chłód, jest tu wadą. Króla Edypa trzeba grać żarliwie. To tragedia o największych wymiarach. Gustaw Holoubek jest zbyt dobrym aktorem, aby tego nie wyczuł w trakcie przedstawienia. Kiedy więc opowiada o tym, jak zabił króla Lajosa trafia wreszcie w ton Sofoklesa i odtąd już będzie coraz bliższy właściwej interpretacji tej roli. Ale jednolitej postaci od początku do końca nie stwarza, choć niejednokrotnie fascynuje. Może uda mu się to z biegiem czasu w miarę narastania i rozwoju całego przedstawienia.

Świetną i jednolitą postać udało się natomiast stworzyć IGNACEMU GOGOLEWSKIEMU w roli Kreona. Tu wszystko było konsekwentne: wewnętrzna treść, gest, ruch, maska i sposób mówienia tekstu, podniosły, choć całkowicie wolny od patosu, prosty i pełen siły. Przydała się szkoła Teatru Polskiego, przydała się rola Gustawa z "Dziadów". Stara to prawda, że interpretacja pewnych ról wymaga przygotowania. Nie można zagrać ot tak z miejsca wielkiej roli w antycznej tragedii, tak jak trudno jest grać bez odpowiedniej wprawy leciutko i z wdziękiem role we francuskich komediach. I jest w tym spektaklu jeszcze jedna rola, która potwierdza tę prawdę. To KATARZYNA ŁANIEWSKA, jako Domownica Jokasty. I ona ma za sobą dobrą szkołę mówienia wiersza. I ona także trafia w ton Sofoklesa.

Niedobrze natomiast jest z chórem. Tu wychodzą na jaw braki rażące. Chłopcy z "Konia" mówią tekst Sofoklesa tak, że chwilami można by podejrzewać ich o parodię. Może to zresztą dobry pomysł na nowy program satyryczny. Kiedy zaś spojrzy się na Stanisława Gawlika, czy Wojciecha Pokorę, trudno chwilami powstrzymać się od śmiechu. Może to ich warunki fizyczne, może sposób mówienia? W każdym razie nie jest to chór z greckiej tragedii.

Cóż jeszcze? Bardzo ładnie mówi swój tekst STEFAN WRONCKI (Pasterz), błyska czasem dobrą klasą swego aktorstwa ALEKSANDER DZWONKOWSKI (Posłaniec z Koryntu), dobrze podaje tyradę Kapłana JANUSZ PALUSZKIEWICZ. Natomiast trudno zgodzić się z ujęciem roli Jokasty przez WANDĘ ŁUCZYCKĄ. Gra ona wbrew swoim warunkom, jest zanadto poczciwą stroskaną mieszczańską żoną, za mało władczą królową. Ona też jest zbyt powszednia, zbyt codzienna. Mimo to całość warto zobaczyć. Przedstawienie jest bowiem naprawdę ambitne, choć nie w pełni udane. Reżyser spadał tu z bardzo wysokiego konia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji