Jego ostatnie słowo
Słowo klucz do tego spektaklu to niedojrzałość: niezdolność podejmowania decyzji, dokonywania wyborów, ponoszenia konsekwencji... A życia nie da się tu traktować serio, bo pełne jest absurdów. Co robić? Śmiać się? Płakać?
EWA OBRĘBOWSKA-PIASECKA
Zdawałoby się, że reżyser Paweł Szkotak proponuje śmiech. Bo śmieszni bywamy w naszych natręctwach, bezradnościach, obsesjach, niemożnościach... Tyle że ten śmiech jest ciężkawy. Bo czy naprawdę zabawny jest facet, któremu otwór w odkurzaczu i umywalce "kojarzy" się z kobietą, w którą można "wejść"? Czy śmieszna jest kobieta, obsesyjnie oddająca krew dla Czeczeńców i Gruzinów? Czy można z przymrużeniem oka patrzeć na starzejącego się byłego lektora socjalistycznych kronik filmowych, który od lat - ze wstydu - nie mówi ? A na kompozytora-terrorystę, który mści się na hotelach za to, że w windach puszczają za darmo jego muzykę?
Pewnie można. Do czasu, kiedy te wszystkie "zwyczajne szaleństwa" są dodatkiem do jakiejś reszty, jakiejś rzeczywistości, prawdy, sensu... Problem zaczyna się wtedy, kiedy reszty, rzeczywistości, prawdy i sensu już nie ma. Kiedy zostaje szaleństwo czyste.
Widzowie przedstawienia w Teatrze Polskim zostają postawieni w podobnej sytuacji jak jego główny bohater-Piotr. Uczestniczą w kolejnych, piętrzących się wokół niego lawinowo absurdach. I w którymś momencie oswajanie kolejnych dziwactw staje się niemożliwe. Ba! Niedopuszczalne.
Kolejne postacie wychodzą z gry na scenie-szachownicy, przewracając swoje krzesła. Piotr też, tyle że ten gest jest bardziej
spektakularny: jego "ostatnie słowo" to - nagle dramatyczny - skok w przepaść. Czy widownia powinna zamilknąć? Nie. Niech rozmawia ze sobą o granicy oswajalnego i niedopuszczalnego. Niech odpowiada sobie. Odpowiedzialnie.