Artykuły

Muzykalny anioł

- Żyjąc w dość brutalnej i niepewnej rzeczywistości, tęsknimy do tego, co dobre i piękne. "Zakochany anioł" jest właśnie takim miłym, chwilami nawet sentymentalnym obrazkiem. Bez specjalnego zadęcia - mówi ANNA RADWAN-GANCARCZYK.

Rz: Czy wierzy pani w swego Anioła Stróża?

Anna Radwan-Gancarczyk : Bardzo wierzę. Ani przez chwilę nie wątpię w jego istnienie. Każdy z nas pewnie wyobraża go sobie inaczej. Ja, choć uchodzę za osobę pozytywnie nastawioną do życia, jak każdy człowiek przeżywałam chwile zwątpień i wtedy świadomość istnienia Anioła Stróża i jego siły opiekuńczej wydawała się wręcz nieodzowna.

Czy to właśnie Anioł Stróż radził pani, by zerwać z tradycją rodzinną i zamiast muzyki wybrać aktorstwo?

- Jego udział określiłabym nieco inaczej: wspierał mnie, kiedy było ciężko. Podpowiadał, jak przekonać rodzinę, dodawał otuchy. Radził, bym była cierpliwa i wytrwała. Robił to, jak widać, skutecznie, bo jednak, mając dziadka organistę, ojca dyrygenta i stryja kompozytora, nie zostałam muzykiem tylko aktorką.

Skąd taka determinacja, by nie poświęcić się muzyce?

- To wynikło raczej z dość trzeźwej oceny moich możliwości. Choć miałam za sobą szkołę muzyczną i rozpoczęłam studia w klasie skrzypiec, wiedziałam, że nie osiągnę w tej dziedzinie wirtuozerii. Później pojawiła się kontuzja lewej ręki i sprawa wydała się przesądzona. Nie cierpiałam z tego powodu, bo dość szybko okazało się, że moja edukacja muzyczna przydaje się w aktorstwie. Jeden z moich profesorów, Jan Peszek, wielokrotnie podkreślał, że osoby muzykalne mają lepsze wyczucie dramaturgii sceny.

Anioł Stróż wiedział, co robi, posyłając panią do szkoły teatralnej, bo ponoć pierwszy raz wyszła pani na scenę, mając 9 lat, i od razu stanęła pani na deskach Starego Teatru...

- To prawda. Kiedy Maciej Prus przygotowywał "Zbrodnię i karę" z Jerzym Trelą jako Raskolnikowem, potrzebna była dwójka małych dzieci, które miały zaśpiewać piosenki. Wybrano koleżankę i mnie, bo jako uczennice szkoły muzycznej nie miałyśmy z tym kłopotów. Było mi szczególnie miło, bo naszą sceniczną mamą była moja ciocia Maria Zającówna-Radwan. Tamta "Zbrodnia i kara" utkwiła mi w pamięci także i dlatego, że występował w niej młodziutki Bogusław Linda. Robił na nas duże wrażenie i żeby zwrócić jego uwagę, biegłyśmy pod drzwi jego garderoby i śpiewałyśmy wniebogłosy słynny wówczas przebój "Linda Linda, My Linda, Linda Linda I love you". Kiedy pan Bogusław tracił cierpliwość, gonił nas po teatrze, a my miałyśmy wielką uciechę. Taka była moja pierwsza przygoda z Melpomeną, choć mówiąc żartem, zapach aktorstwa poczułam jeszcze wcześniej. Pamiętam wakacje w Makowie Podhalańskim. Ciocia Marysia Zającówna wzięła ze sobą kuferek z pudrem i kosmetykami. W tajemnicy przed resztą rodziny pozwalała mi do niego zaglądać i bawić się jego zawartością. Usiadłam wtedy przed lustrem i umalowałam się. To była pierwsza w życiu charakteryzacja.

Komisja egzaminacyjna w szkole teatralnej, patrząc na panią, nie miała wątpliwości, że szykuje się materiał na prawdziwą amantkę?

- Myślę, że nie była o tym do końca przekonana. Potwierdziły to zresztą późniejsze lata. Były one dla mnie nie tylko wielką radością, ale i potwornym stresem. Przeżywałam go tak, że już po pierwszym roku bardzo przytyłam i w czasie studiów w tym barokowym aniołku trudno było doszukać się amantki. Nie miałam więc wątpliwości, że z takimi warunkami będę skazana na role charakterystyczne. Co oczywiście nie było takie złe, bo w powszechnym odczuciu postacie amantek są dość papierowe.

Anna Polony mówiła mi niedawno, że była pani tak zdolną studentką szkoły teatralnej, że po drugim roku zdecydowano się panią przenieść od razu na czwarty...

- Rzeczywiście miałam sporo szczęścia. Zaczynałam w Łodzi, potem przeniosłam się na drugi rok do Krakowa, potem decyzją profesorów wskoczyłam dwa lata wyżej. Zmieniając wielokrotnie otoczenie, poddawana byłam nieustannemu egzaminowi, czy potrafię się dostosować do nowych warunków i zintegrować z grupą. Jakoś dawałam sobie radę. Poza tym zawsze trafiałam na świetnych pedagogów, a na zakończenie Krystian Lupa powierzył mi rolę Agaty w "Człowieku bez właściwości".

Wszystko więc szło jak w cudownym śnie?

- Na szczęście nie. Życie od czasu do czasu daje nauczkę. Kiedy Tadeusz Bradecki obsadził mnie w roli Diany w "Fantazym", położyłam ją całkowicie i wtedy po okresie euforii poczułam zimny prysznic. Wpadłam w depresję, a dziś wiem, że było to bardzo pouczające i potrzebne doświadczenie. Poza tym zawsze przypomina mi się dewiza Janka Frycza. Na planie "Damy kameliowej" wielokrotnie powtarzał zdanie "Tylko bez uniesień".

Czy uważa pani, że z perspektywy Krakowa inaczej patrzy się na sprawę popularności, kariery?

- Jestem o tym przekonana. Są role, które gramy w teatrze i praca nad nimi sprawia wielką satysfakcję. Łączy się często z nieprzespanymi nocami, stresem, brakiem pewności. Premiera czasem pokazuje, że trud nie poszedł na marne. Ale nawet wtedy poza grupką miłośników teatru nikt o tym nie wie. W powszechnej świadomości nie istniejemy. Chyba że pojawimy się na ekranie. Ostatnio, kiedy w Warszawie nagrywałam postsynchrony do niewielkiej rólki w filmie "Karol - człowiek, który został papieżem", miałam dość zabawną przygodę z taksówkarzem. Przyglądał mi się bacznie i po kilku minutach zapytał: pani jest chyba aktorką. Kiedy przytaknęłam, zorientowałam się, że cała Warszawa oklejona jest plakatami "Zakochanego anioła". Taksówkarz jednak wyraźnie mnie zaskoczył, mówiąc, że pamięta mnie doskonale z serialu "Na dobre i na złe". A to była niewielka rólka, koleżanki Zosi, którą zagrałam prawie dwa lata temu.

A przez długi czas utrzymywano, że krakowscy aktorzy traktują swój zawód jak misję i nie grają w serialach...

- Nie wiem, skąd wzięła się taka opinia. Myślę, że wszystko zależy od propozycji. Jeżeli serial nie jest najwyższych lotów, to szanujący się aktorzy, jeśli nie zmusi ich życiowa konieczność, pewnie nie wezmą w nim udziału. I nie ma na to wpływu fakt, czy są z Warszawy, Krakowa, czy innych miast.

Mówiąc o niektórych granych postaciach, podkreśla pani rolę przypadku. Jaka propozycja była największym zaskoczeniem?

- Dwa razy zdarzyło się, że telefon od reżysera uznałam za żart. Kiedyś zadzwonił do mnie jakiś amerykański twórca i zaproponował udział w swym filmie. Fabuła była ciekawa, ale sam pomysł wydał mi się na tyle abstrakcyjny, że aby nie wyjść na naiwną, postanowiłam skutecznie zniechęcić rozmówcę, mówiąc, by zadzwonił za jakiś czas, bo muszę się zastanowić, czy interesuje mnie wyjazd do USA. Nie minęło wiele czasu i otrzymałam kolejny telefon, tym razem z Węgier. Tu już nieco starszy głos złożył nie tylko mnie, ale i mojej rodzinie propozycję udziału w "Filmie o cudach". Żeby było jeszcze piękniej, zdjęcia miały być kręcone na Krecie.

Tym "reżyserem" nie był przypadkiem Szymon Majewski z programu "Mamy cię!".

- Wtedy jeszcze nie było takiego programu. A propozycja, choć wydawała się sztubackim żartem, była jak najbardziej prawdziwa. Okazało się bowiem, że reżyser, poszukując aktorskiego małżeństwa, zadzwonił do Marty Meszaros, a ta zarekomendowała Romka Gancarczyka i mnie, bo akurat przeglądała fotografie znajomych i trafiła na nas. Mieliśmy więc nie tak częstą okazję zagrać razem, a przy tym spędzić z dzieckiem wspaniałe wakacje.

Wróćmy do aniołów. Kiedy musiała pani wykazać prawdziwie anielską cierpliwość?

- Takich sytuacji było wiele. Choćby właśnie na planie filmu "Zakochany anioł". Panowała tam naprawdę wspaniała, niemal rodzinna atmosfera. Okazało się jednak, że kiedy na planie są znajomi i rodziny, najtrudniej zaprowadzić porządek. Aby nie wybuchnąć, trzeba było zachować właśnie anielską cierpliwość.

Dystrybutorzy prześcigają się w sprowadzaniu filmów katastroficznych, kina akcji, gdzie krew leje się strumieniami, a tu nagle okazuje się, że widzowie chcą oglądać takie filmy, jak "Zakochany anioł". Jak pani myśli, dlaczego?

- Ten film ma w sobie pozytywne przesłanie. Powiedziałabym nawet bezwstydnie pozytywne. Żyjąc w dość brutalnej i niepewnej rzeczywistości, tęsknimy do tego, co dobre i piękne. "Zakochany anioł" jest właśnie takim miłym, chwilami nawet sentymentalnym obrazkiem. Bez specjalnego zadęcia. I bardzo to sympatyczne, kiedy ludzie, spotykając mnie na ulicy, mówią, że po wyjściu z kina jeszcze przez kilka godzin są uśmiechnięci i żyje im się lżej. Jeśli tak jest naprawdę, to dobrze, że takie filmy powstają.

***

Wywodzi się z krakowskiej artystycznej rodziny Radwanów. Już jako studentka PWST odznaczała się wielką urodą i talentem. Jej profesorowie postulowali, by z II roku przeszła na rok IV. Niemal od początku związana ze Starym Teatrem, gdzie wystąpiła w spektaklach m.in. Lupy, Jarockiego, Warlikowskiego, Bradeckiego, Wojtyszki. Jerzy Antczak widział w niej idealną "Damę kameliową", Krzysztof Materna - następczynię Ewy Demarczyk, Artur Więcek zaś uznał, że tylko ona potrafi zawrócić głowę przybyszowi z nieba, o czym możemy się przekonać, oglądając film "Zakochany anioł".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji