Artykuły

Daleko od Makbeta

- Jestem za tym, żeby przekraczać wszystkie granice, niszczyć wyobrażenie widzów o nas, choć nie na tyle by, nas przestali kochać - mówi krakowski aktor KRZYSZTOF GLOBISZ.

Sukces: Można powiedzieć, że jest pan zżyty z krakowskimi knajpami?

Krzysztof Globisz: Na początku kariery trafiłem do Piwnicy pod Baranami, prosto w ręce Piotra Skrzyneckiego. To było świetne doświadczenie, bo wtedy, w latach 80., były doskonałe kabarety. Co więcej, świetnie się przy nich rozmawiało. Przesiadywali tam różni ludzie, bardzo ciekawi, tam też poznałem żonę. W latach 80. każdy wieczór kończył się na rozmowach w Piwnicy. Rano było ciężko, bo rozmowy zawsze wiązały się z jakimś winkiem, a trzeba było iść na próbę. W ciągu dnia człowiek dochodził do siebie, graliśmy fantastycznie spektakl i znowu zapadaliśmy się pod ziemię. To był wampiryczny styl życia, ale czuliśmy się fantastycznie.

Różnie się mówiło i mówi o przedstawieniach i filmach z pana udziałem, ale o panu - zawsze dobrze. Czy żaden reżyser nie jest w stanie panu przeszkodzić?

- Zawsze słucham reżyserów i staram się być lojalny wobec tego, czego ode mnie wymagają. Mam poczucie - to może nie skromnie - że wiem, co robię i na czym polega mój zawód. Może być jakaś nietrafiona rola, ale nawet ta nie jest wynikiem złej gry, tylko tego, że nie utrafiłem w centrum postaci. Staram się grać na granicy pewnego ryzyka i nie zawsze ryzyko, które podejmuję, wychodzi mi na dobre. Bywa i tak, że przesadzę. W "Superprodukcji" zbudowałem rolę na nieustającym przeklinaniu. To mogło przeszkadzać, ale jakoś się udało zrobić coś, co w Polsce zrobił tylko Kazimierz Kutz, tzn. wprowadzić do języka słowo na k... i sprawić, że nikt tego nie zauważa i nikt nie krytykuje.

Czy grę dobrego aktora może zepsuć zły reżyser?

- Reżyser jest selekcjonerem. Daje ogólną myśl tego, co powinno być na scenie. Segreguje pomysły aktora, klasyfikuje i odrzuca. Mam zaufanie do reżyserów. Niektórym całkowicie się poddaję. Jerzy Jarocki tak potrafi prowadzić mnie w teatrze, ze odważnie dokonuję samogwałtu, samoograniczema. Inaczej się pracuje, kiedy reżyser pozwala na bardzo dużo, a sam siedzi i tylko czasami coś marudzi, że mu się nie podoba. Wtedy sam kombinuję, muszę szukać inaczej.

Wspomniany Kazimierz Kutz powiedział w jednym z ostatnich wywiadów, że bieda pomaga aktorowi.

- Oczywiście. Zresztą nie tylko aktorowi. Proszę popatrzeć na piłkarzy! Bogaci chłopcy z Realu Madryt grają coraz gorzej, bo im się już nie chce. Dobijanie się do przodu zawsze pomaga. Trzeba wiedzieć, po co się wykonuje dany zawód.

Czemu w Polsce uważa się, że aktor teatralny to aktor lepszy niż ten, który gra w filmach?

- Tak jest na całym świecie. W Ameryce nobilitacją dla aktorów filmowych jest gra w liczących się teatrach na Broadwayu. Granie w teatrze jest o wiele trudniejsze. Po pierwsze, dlatego że jest to bezpośredni kontakt z widzem i nie da się nic naprawić w montażu czy dublu. Ale jest coś istotniejszego: pewien rodzaj napięcia, które w filmie jest rozłożone na wiele dni, a w spektaklu musi istnieć non stop, żeby aktor zainteresował widownię.

Co potem pan z tym napięciem robi?

- Potem jest kłopot. Wracam do domu. Mam dwóch synów, rozmawiam z nimi trochę. Nie mogę spać. Nie mogę czytać. Nie mogę się uczyć roli. Tak bardzo jestem nakręcony i napięty. Oglądam więc jakiś głupi film, bo im głupszy, tym bardziej mnie usypia.

Czy w aktorze drzemie każda postać?

- W każdym z nas jest wszystko. Darem ludzkości jest pewien rodzaj zapisu, matrycy i to nie jest tabula rasa. Ta karta nie jest czysta. Aktorzy to są ci ludzie, którzy uświadamiają sobie, że mogą z niej wyczytać każdą postać - to trochę tak jak z pozytywką, która w zależności od pozycji pokrętła gra różne melodie. Na tej jednej matrycy jest zapisane wszystko. I zakochany anioł Giordano, i Makbet, którego gram w teatrze.

Nie boi się pan odnaleźć w sobie zła ?

- Są pewne granice. To jest jak z malarstwem. Malarz wyciąga z głowy pomysł na obraz. Albo go sobie w wyobraźni projektuje, albo go widzi i kopiuje, ale dopiero potem, używając farby, przekłada na płótno. My nie mamy farb, farbami są nasze uczucia, nasze emocje, nasze myśli i ja je w aktorstwie traktuję technicznie. Na tym polega profesjonalizm, że nie uderzę kolegi

na scenie naprawdę, nie wybiję mu zęba. Panuję nad tym wszystkim i tak samo panuję nad tym, co z siebie wygrzebię.

Czy te role wpływają na pana życie?

- Istnieją przypadki utożsamiania się z graną postacią, kiedy nie wiadomo, czy aktor jest nią, czy ona - nim. Nie zaliczam się do tej kategorii aktorów. Cenię sobie moje prywatne zachowania. Zdecydowanie odróżniam je od zachowań bohaterów, których gram.

To kuszące być uroczym przystojniaczkiem. Nie chciałby pan przenieść takiej postaci dożycia? r

- Ona pewnie gdzieś tam we mnie jest. Wiem, ze wyjdzie, jak będę jej potrzebował. Wtedy przyjdzie z pomocą (śmiech). Lubię grać postać daleką ode mnie, inną niż ja. Wtedy zaczyna się twórczość. Ekspresja polega na tym, że używając jakichś środków, wskazujemy na kogoś innego, nie na samych siebie. Jeżeli zrobię scenę zdenerwowania w restauracji, że mi nie podano kawy na czas, to przecież ten mój wybuch nie daje widzowi informacji o mojej naturze, czyli to jest ekspresja. Nie jestem taki, nie reaguję tak naprawdę, muszę to w sobie wzbudzić.

Makbet był daleko od pana?

- Myślę, że tak. Cała myśl związana z Hamletem, przepraszam, Makbetem... (śmiech). Mylą mi się, wczoraj o mało co nie powiedziałem do mojego siostrzeńca - Hamlet, a do Hamleta - Makbet. Wracając do Makbeta... chciałem pokazać człowieka, który jest wplątany w zło. A w każdym z przeciętnych ludzi jest to ziarno, które dobrze podlewane nienawiścią może zakwitnąć i stać się potworem.

Każdy może być zły?

- Każdy. I to jest myśl absolutnie nienowa. Zło może chodzić koło nas, jeśli dobrze je ukierunkować, to się rozwinie w potwora.

Wierzy pan w zło absolutne?

- Wierzę, że zło to kalectwo. Choroba powstaje na czymś zdrowym. Istnieje przede wszystkim dobro, a zło jest jego patologią, czymś w rodzaju pasożyta, który się przyczepia do skóry, ale to można wyleczyć, jeżeli się chce. Myślę, ze Makbeta też pożera myśl o złu. Jest uwikłany w coś, z czego już się nie może wydostać. Jak w filmach science fiction: jakiś Obcy napada i tak oplata człowieka, że widać tylko jego głowę. Główka mówi: "Nie chcę", ale to nic nie da, bo cała reszta jest w tym bagnie zanurzona. Ale Makbet sam doprowadził się do tego, że jest opuszczony i samotny.

Szkoda panu człowieka, który wyłącznie na własne życzenie ugrzązł w bagnie?

- Mnie jest każdego szkoda, nawet tego najgorszego. Jak zobaczyłem w telewizji Saddama Husajna, któremu rząd amerykański zaglądał nawet do szczęki, to mi go było żal, choć jednocześnie zdawałem sobie sprawę z tego, kim jest ten człowiek. Ale rzeczą pierwszorzędną było to, że jest człowiekiem.

Czy studenci, których pan uczy, są podobni do tych z pańskiego pokolenia? Czy są nastawieni na szybki sukces?

- Z jednej strony, są nastawieni na szybką karierę, bo widzą, że można w prosty sposób trafić do serialu i że to jest dobry zarobek. Człowiek się nie narobi za bardzo, a pieniądze są. To mocno deprymujące, ale ich za to nie winię, bo jest naturalne, że chcą zafunkcjonować i zrobić karierę. Problem jest tylko w tym, w co wejdą na początku. Czy dostaną się do serialu, tak zwanego produkcyjniaka, gdzie się robi siedem odcinków jednego dnia, czy też wejdą w pracę poważną, która ich rozwinie. Wielu ciekawych ludzi dało się łatwo zdemoralizować przez szybkie pieniądze.

Gdyby któryś ze studentów zapytał pana, co zrobić, żeby zostać dobrym aktorem, co by pan odpowiedział?

- Pasja jest ważna. Aktor nie musi być superprzystojny, ale musi mieć w sobie coś, co przyciąga, pewien chip w mózgu, który powoduje, że każdy się za nim obejrzy. Mija nas pół tysiąca ludzi, a na jednego pani popatrzy, bo on przyciąga uwagę. Jest też w tym zawodzie eskhibicjonizm. Dla mnie to rodzaj radości z udostępnienia swojego ja. Jeżeli ktoś za bardzo chroni swoje ja, nie będzie nigdy dobrym aktorem. Potrzebne jest też skupienie. Koncentracja. Aktor jest sam, jest znakiem czegoś poza nim. Jeżeli umie sprawić, że widz zastanawia się nad problemem, który on przedstawił, to jest dobrym aktorem. Aktor, który skupia widza tylko na sobie samym i zmusza go do podziwiania swego kunsztu, może nawet i jest wirtuozem, ale aktorem słabym.

Jako wykładowca widzi pan od razu, że ktoś ma talent?

- Tak. To ten chip w mózgu. To, co jest wewnątrz człowieka, widać w jego oczach.

Można się tego nauczyć?

- Nie, nie. Szkoła nie jest po to, żeby nauczyć talentu. To jest dar od Boga, rodzaj namaszczenia, wrażliwości, którą się wyczuwa. A szkoła ma nauczyć, jak tę wrażliwość zagospodarować. Włożyć ją nie w swoje słowa, tylko w cudze. I stworzyć kogoś żywego z kartki papieru.

Kiedy w sobie poczuł pan to "coś"?

- Aktorstwem zainteresowałem się w szkole podstawowej, w siódmej klasie. Trafiłem do zespołu Poeton pana Niedźwieckiego. Mówiliśmy wiersze, robiliśmy spektakle poetyckie, czasem bardzo ambitne. W szkole średniej brałem udział w różnego rodzaju konkursach recytatorskich, grałem w tym naszym teatrze. Naturalnym torem poszedłem do szkoły teatralnej. Ówcześni profesorowie me mogli przeoczyć czegoś, co z sobą wniosłem. Miałem dynamikę, wrażliwość i ekspresję, której teraz coraz rzadziej używam, bo myślę, że może wymaga się ode mnie stateczności. Chociaż jestem za tym, żeby przekraczać wszystko, co się da, niszczyć w ogóle wyobrażenie o sobie u widzów. Choć nie na tyle, by nas przestali kochać.

Rozpoznaje pan różne aktorskie triki u swoich kolegów?

- U dobrych aktorów tego nie widzę. U niektórych, owszem. Myślę: "O, znowu będzie grał tym swoim starym numerem". Myślę, że podstawą dobrego aktorstwa jest to, że aktor przychodzi na próbę i nie wie nic. Nie można mieć poczucia, że tyle się już zrobiło, więc i to się wykona jedną lewą nogą. Kiedyś Peter Brook porównywał aktora do samuraja. Samuraj to człowiek przygotowany do ataku, ale nie znaczy, że napięty. Nieznający odpowiedzi - to jest dla mnie tez wzór aktora. Nic nie wiedzieć - to jest podstawa. Jestem doświadczonym aktorem, ale to, co mnie dzisiaj spotka, jest zupełnie nowym doświadczeniem. Stoję przed niewiadomą. Gdybym powiedział na początku: "To jest proste" - to byłoby już rutyną. A rutyna to koszmar. I koniec aktorstwa.

Ma pan poczucie odpowiedzialności wobec sztuki?

- Tak. Mało tego, jeśli coś mi nie wyjdzie, a i tak bywa, to mam wyrzuty sumienia. Bo może ktoś przyjechał właśnie po to, by zobaczyć, jak gram. Dlaczego ma wyjeżdżać z niepełnym wrażeniem? Być może dla niego to jest pełne wrażenie, ale ja wiem, że jest inaczej. Czuję wtedy wstyd.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji