Artykuły

Festiwal Wybrzeże Sztuki - rzecz o językach teatru

V Festiwal Wybrzeże Sztuki w Gdańsku. Podsumowuje Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Przed tegorocznym Festiwalem Wybrzeże Sztuki Adam Orzechowski, dyrektor gdańskiego teatru Wybrzeże, organizatora imprezy, zapowiadał, że zaproszone przez niego spektakle będą mówiły różnymi teatralnymi językami. Jak dyrektor obiecał, tak było: zaczynając od niezwykle oryginalnego, nowomodnego "Stolika" Grupy Karbido, po stosunkowo tradycyjne "Tango" [na zdjęciu] Mrożka Teatru Narodowego, w reżyserii Jerzego Jarockiego. Ale w końcowym bilansie to nie ta wielość języków okazała się największą wartością festiwalu. Najciekawsze było nie to "jak", tylko "co" te spektakle mówiły.

Jerzy Jarocki sięgnął w 2009 roku po najsłynniejszy dramat Mrożka, by wykazać, że dzieło nie znieświeżyło się w prawie pół wieku po jego napisaniu. I rzeczywiście, choć w niektórych momentach dialogi Mrożka brzmią w tej inscenizacji trochę pusto, jak słabe echo ideowych sporów minionego wieku, całość przedstawienia ma zaskakujący wydźwięk. No a przede wszystkim - co to za wysmakowany teatr, jak wszystko jest w nim dopilnowane, jaką tworzy organiczną całość. W pierwszej części widzowie, posadzeni wkoło sceny na krzesłach i szezlongach, mogą się czuć prawie jak domownicy u państwa Stomilów i nawet absurd układania za karę babci na katafalku wydaje się tu czymś naturalnym. W części drugiej pojawia się to, co zaskoczyło mnie najbardziej. Bo można odnieść wrażenie, że najważniejsze sprawy dzieją się na koniec nie między Arturem i Edkiem, tylko między Arturem i kochającą go Alą. A najważniejsza kwestia to nie jakaś tam historiozofia, wieszcząca nadejście rządów chamowatych Edków, tępej, brutalnej siły, tylko pytanie o to, czy Artur to uczucie Ali odwzajemniał. Może i tak, ale zaplątany w swoje teorie, sam chyba tego nie zauważył. Człowiek, uwiedziony przez własną racjonalność, może się zatracić, zapominając o sercu, i jest to prawda niezależna od czasu. Wydobyć taką myśl z finału "Tanga"? Zadziwiłem się.

Mniejszą niespodzianką była "Trylogia", wyreżyserowana przez Jana Klatę w Teatrze Starym w Krakowie. Sienkiewiczowscy bohaterowie, pousadzani na szpitalnych łóżkach, zamienieni w poczciwą, ale groteskową bandę kurdupli, safanduł i opojów - tak krytyczny stosunek do własnej nacji u polskiego reżysera teatralnego nie zaskakuje. A jednak nad tą bandą pali się przez cały czas wieczna lampka, jak w kościele, a "Boże, coś Polskę" płynie z głośników z autentyczną mocą. Opatrzność czuwała nad tą zbiorowością, dopóki jej polityczne niedołęstwo i głupota nie sprawiły, że Wschód, który brutalnie podbijaliśmy w XVII wieku, odwzajemnił nam się później, aż po wiek XX. Scena, w której Azja Tuhajbejowicz staje się enkawudowskim oprawcą, zabijającym strzałem w tył głowy, należała do najmocniejszych na tym festiwalu.

Ale spore wrażenie zrobił też na mnie jeden monolog ze sztuki "W imię Jakuba S." Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki, przedstawienia będącego koprodukcją warszawskiego Teatru Dramatycznego i krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa. Tytułowy Jakub S. to nie kto inny, tylko Jakub Szela, głównie znany polskiemu narodowi z "Wesela" Wyspiańskiego, gdzie pojawia się cały ubabrany krwią po galicyjskiej rabacji. U Demirskiego i Strzępki to postać, która niemałej części Polaków ma przypominać ich chłopski, a nie dworkowo-akowski rodowód. Takie przewartościowanie polskich tradycji to jedna z bardziej zastanawiających myśli sztuki Demirskiego. A ów monolog? Wygłaszany jest przez Jakuba S., który mówi, że premierowi chętnie dałby w pysk, najpierw lekko, dla otrzeźwienia, a potem poprawił już porządnie, z chłopska. Wygłoszone jest to

tak, że nie bardzo wiadomo, na ile brać to serio, ale zostaje w pamięci prawie jak ów Azja u Klaty. Czyżby polscy lewicowi radykałowie, w gatunku Demirskiego i Strzępki, zaczynali głosić, że pora przestać sypać sobie popiół na głowę za przemoc lewicowych utopii XX wieku, że można zacząć mówić, iż przemoc bywa zasadna? Jest to zawoalowane, dyskretne, niejednoznaczne, ale jest.

Festiwal na pewno nie daje pełnego obrazu tego, co dzieje się w polskim teatrze, bo to tylko parę przedstawień. Ale okazja poznania tych spektakli, reżyserów i aktorów (zwłaszcza Marcina Hycnara u Jarockiego i Krzysztofa Globisza u Klaty) jest gratką, co potwierdziła publiczność, szturmując kasy. Szkoda tylko, że nazbyt niepozbierany spektakl "Ciała obce", własna produkcja teatru Wybrzeże w programie festiwalu, nie dotrzymała kroku spektaklom sprowadzonym. Może jesienią, na zapowiadanym Aneksie Festiwalu Wybrzeże Sztuki, będzie z tym lepiej. I spektakli będzie trochę więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji