Artykuły

Pimkowszczyzna

XIV Warszawskie Spotkania Teatralne

PODCZAS oglądania przedstawień składających się na XIV Warszawskie Spotkania Teatralne zaczęło mnie nurtować pewne podejrzenie, o którego słuszności tym mocniej stawałem się przekonany, im bliżej było końca. Otóż, przyszło mi do głowy, że organizatorzy nie tyle usiłowali ściągnąć do Warszawy najlepsze przedstawienia z ubiegłego sezonu, ile przede wszystkim dać obraz naszego teatru, nie rozpieszczając zbytnio widzów tej dorocznej imprezy nadmiernym optymizmem czy lakiernictwem. Dopiero ta interpretacja zamierzeń organizatorskich wyjaśnia, dlaczego ostatnie Spotkania stały się imprezą tak nudną, a także odsłania tajemnicę wyboru niektórych przedstawień, w inny sposób niemożliwego do wyjaśnienia, również tłumaczy nieobecność pewnych widowisk.

Czy jednak zawsze musimy od święta otrzymywać to, co najlepsze? Czy nie możemy choć raz zobaczyć tego, co powszechne i powszednie? Przecież na ogół codzienność nie jest znakomita. Przeważnie bywa szara, nudnawa, z rzadkimi barwnymi plamami bardziej interesujących wydarzeń. I taki teatr właśnie nam pokazano.

XIV Warszawskie Spotkania Teatralne otworzyło widowisko Teatru Pantomimy z Wrocławia, należącego do tzw. nurtu pobocznego w teatrze polskim, który to nurt, składający się m. in. z Teatru Cricot 2 Kantora, Teatru Stu Jasińskiego, Teatru Laboratorium czy Teatru Studio Szajny, przyniósł teatrowi polskiemu największą sławę międzynarodową. W obrazie całości sytuacji nie mogło więc takiego przykładu zabraknąć. Tym bardziej, że "Spór", będący swobodną adaptacją "Dysputy" mało znanej sztuki Marivaux, jest równocześnie oznaką charakterystycznego dla naszych czasów zjawiska. A mianowicie, pokazuje, jak nowatorzy i burzyciele tradycji przemieniają się nam w klasyków. Że Henryk Tomaszewski przechodzi ten proces w swojej twórczości, to niewątpliwe. On, który zbuntował się przeciwko macierzystemu baletowi, a jednocześnie teatrowi mówionemu, który próbował stworzyć nie tylko pantomimiczną metaforę czynności człowieka, lecz i charakteryzować go, a nawet znajdować w swojej sztuce odpowiedniki pojęć - np. w "Odejściu Fausta" czy "Śnie nocy listopadowej" - tym razem w rozwiązaniach ruchowych jakby powrócił do baletu i to niezbyt oryginalnego, a także do konstrukcji wypracowanych przez tradycyjną dramaturgię. Zatem Tomaszewski klasycznieje nam, wraca do uznanych wzorów. Gdyby nie trudności obsadowe, szczególnie wśród kobiet. Zabrakło Danuty Kisiel i wymóg estetyki ciała ludzkiego - tak wyróżniający dotąd Teatr Pantomimy - przestał być realny. Gdyby jeszcze nie fatalna w swojej niespójności ilustracja muzyczna. Najpierw muzyka klasyczna, a później niczym nieusprawiedliwiona muzyka dancingowa - pomieszanie z poplątaniem. Gdyby nie te braki, urok mariwodażu zarysowałby się w pełni.

Nie samą jednak awangardą widz teatralny żyje. Przeważnie przychodzi mu wchłaniać produkty tzw. normalnego teatru dramatycznego. I ten teatr bywa różny. Bardzo często - tak zasugerowali organizatorzy - jest zurzędniczały. Toteż przykładów tej odmiany na Spotkaniach mieliśmy sporo.

W przypadku teatru zurzędniczałego o wystawieniu tej czy innej sztuki nie decyduje odnalezienie w niej czegoś, co warto byłoby powiedzieć swojej współczesności. Co byłoby ważne. Wystawia się, ponieważ są rocznice, jubileusze, lektury szkolne. Decyduje też tzw. honor domu, dla którego warto czasem poświęcić wiele. Wiadomo, jeśli się np. wystawi Słowackiego, będzie to znaczyło więcej, niż gdyby się było zdolnym tylko do wystawienia Iksińskiego. A że będzie to Słowacki kiepski, natomiast dziełko Iksińskiego mogłoby się udać lepiej, choć skromniej - to już się nie liczy.

Ostatnie Warszawskie Spotkania trochę się zwyspiańszczyły. Z "Wyzwoleniem" przyjechał Teatr Współczesny ze Szczecina. Z "Akropolis" Teatr im. Słowackiego z Krakowa.

W programie z "Wyzwolenia" zaznaczono, że dzieło wystawia się "w 60 rocznicę odzyskania państwowości". Niestety, rocznice miewają to do siebie, że czasem trudno im sprostać. Bo i cóż wspólnego z wielkością wydarzeń sprzed sześćdziesięciu laty ma interpretacja Macieja Englerta - inscenizatora i reżysera przedstawienia - w której przedstawiony na scenie teatr jest zbiorowiskiem szmirusów, poetą-kabotynem, dyskusja o poezji szeleści papierem, a pisanie samej poezji staje się zajęciem idiotycznym. Jedynie scenografia Marka Lewandowskiego była z większego wymiaru.

Podobna sytuacja z "Akropolis", choć całość sprawy rozgrywa się na o wiele wyższym poziomie profesjonalnym. W końcu, opracowała tekst i wyreżyserowała Krystyna Skuszanka. Wszystko było niby jak należy - znowu najwyżej oceniałbym pracę scenografa, Ewy Tęczy - tylko całość ani ziębiła, ani grzała. Pozostawiała człowieka obojętnym. Nie sposób było odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego wystawiono tę historię, a nie inną, co i kto miał tu do powiedzenia od siebie? Przypadek źle pojętej akademickości, przeciwko której się buntuje każde młode artystyczne pokolenie. Trzeba przyznać, że ma przeciwko czemu.

Na tym nie koniec przykładów teatru wystawiającego repertuar niejako z urzędu, bez głębszej motywacji. Takiej motywacji może też zabraknąć w przypadku pozycji współczesnej. Teatr Wybrzeże, mający w zapasie odkrycie repertuarowe "Bazylisę Teofanu" Micińskiego przyjechał na XIV Warszawskie Spotkania Teatralne z "Nieporozumieniem" Alberta Camusa. Dziś ta dramaturgia, tak niegdyś odkrywcza dla nas, nadrabiających zaległości w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, wydaje się sztuczna. Tym bardziej, że za pomocą jej retoryki reżyser przedstawienia, Stanisław Hebanowski, nie potrafił powiedzieć wiele nowego.

Typologię można wzbogacić o teatr eksperymentujący z sensem i mniej szczęśliwie. Oba przykłady należą do nurtu adaptacyjnego, tak obficie obecnie reprezentowanego w teatrze nie tylko polskim; poważnie zasilającego i urozmaicającego skromny "nowy repertuar" na całym świecie. Sukces lub niepowodzenie tych wszystkich adaptacji zależą przeważnie od jednego: czy teatr potrafi odnaleźć sceniczne odpowiedniki powieściowego, filmowego, reportażowego czy jeszcze innego oryginału.

W sposób zaskakująco świeży i odkrywczy potrafił je odnaleźć Jerzy Grzegorzewski, wystawiając w Teatrze Polskim z Wrocławia własną adaptację opowiadania Tadeusza Różewicza "Śmierć w starych dekoracjach", w swojej oprawie scenograficznej. Tym razem widzowie siedzą na scenie, natomiast z widowni monumentalnego teatru - dlatego w Warszawie przedstawienie odbywało się w sali Romy - Grzegorzewski wyczarował wnętrze samolotu pasażerskiego, ulice Rzymu, wśród których rozgrywa się przejmująca opowieść o zwyczajnym życiu i również szarej śmierci, powoli na oczach widza zaczynająca urastać do rangi przypowieści.

Natomiast nie udało się w pełni Annie Lutosławskiej z Teatru im. Słowackiego przeniesienie na scenę powieści Marii Kuncewiczowej - "Cudzoziemka". Zabrakło trochę szerszego oddechu, a przede wszystkim Lutosławska nie potrafiła się uporać z przełamaniem precyzyjnej konstrukcji tej powieści i przebudowaniem jej na własny użytek. Bohaterka książki, Róża, jest postacią wielce skomplikowana, posługującą się bardzo wyrafinowanymi, jakże charakterystycznie kobiecymi środkami działania. Tego wyrafinowania w wykonaniu Lutosławskiej brakowało. Aktorka próbowała używać szerokiego gestu, mocnego głosu. W rezultacie postać Róży wypadała momentami zbyt jednoznacznie...

Teatr nasz, na szczęście, jest tą dziedziną, w której szare, artystyczne urzędniczenie rozdarte zostaje od czasu do czasu blaskiem wielkiego wydarzenia artystycznego, błyskawicznie przemieniającego się w doniosłe wydarzenie kulturalne. Bowiem publiczność ma węch - zaczyna się walka o bilety.

Skrupulatni organizatorzy XIV Warszawskich Spotkań zadbali o to, aby takie wydarzenie pokazać. Okazji dostarczył Andrzej Wajda, wystawiając w Teatrze Starym w Krakowie montaż teatralny "Z biegiem lat, z biegiem dni..." Joanny Olczak-Roniker.

- Widowisko to określa się w programie w sposób dosyć przerażający dla widza jako - "opowieść teatralną na jedną noc albo trzy wieczory". I rzeczywiście, całość trwa z przerwami ok. 6 godzin. Ale tym większy sukces reżysera i zespołu aktorskiego - widowisko wciąga. Nagle orientujemy się, że posklejane fragmenty utworów dziewięciu pisarzy zaczynają żyć nowym życiem. Na scenie widzimy już nie postacie literackie, lecz naszych dziadów i pradziadów. Temperatura rośnie, kiedy zaczyna się rok 1914. Następuje wymarsz na front, nie mają nawet butów, z bronią i umundurowaniem też krucho. Idą bić się o Polskę na krwawym poligonie I wojny światowej. Wajda ukazał bardzo znamienną rzecz - wątpliwości społeczeństwa, które miało uraz "nieudanych powstań" i powoli przywykało do zaborów. Nie zawsze większość ma rację. Nareszcie przedstawienie godne tamtych wielkich wydarzeń! Tyle że Teatr Stary i Wajda, zachowując skromność i szacunek wobec historii, nie powołali się na rocznicę. Po prostu starają się robić teatr żywy, który w danej chwili może zainteresować społeczeństwo.

Na tym się kończy typologia przedstawiona przez organizatorów. Może jeszcze należałoby wspomnieć o adaptacji własnego filmu "Życiorys", dokonanej przez Krzysztofa Kieślowskiego, którą Teatr Stary pokazał na Scenie Prób, jako o przykładzie tak rzadkiego na naszych scenach teatru politycznego. Lecz zjawisk tego rodzaju jest zbyt mało, aby móc mówić o typologii.

Myślę, że gdyby nieśmiertelny profesor Pimko zszedł z kart "Ferdydurke", przestawszy prowadzić niezapomnianą lekcję o Słowackim, znalazłby na XIV Warszawskich Spotkaniach Teatralnych wiele dla siebie. Zacząłby protestować tylko przy Wajdzie - że takie posklejane, że tak widownia klaszcze, przerywając aktorom pewne kwestie. Ale na ogół wyszedłby ze Spotkań zadowolony. Nie róbmy więc organizatorom zarzutów na temat doboru przedstawień. Bo to i typologia prof. Pimko... Warto jedynie, aby urozmaicili nużącą geografię teatralną. Jest to sprawa tak poważna, że nie sposób z niej żartować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji