Artykuły

"Z biegiem lat, z biegiem dni..."

Casus Stary Teatr trwa - mimo różnorodnych zmian zewnętrznych warunkujących jego działalność i mimo nieuchronnych przemian wewnątrz samego organizmu sceny, jakie dokonują się zarówno w dziedzinie programu ideowo-artystycznego czy układu repertuaru, jak i składu personalnego zespołu realizatorów i wykonawców - reżyserów, scenografów, muzyków oraz aktorów.

Specyficzny i oryginalny profil Teatru Starego (nie bez znaczenia jest chyba fakt, że działa on w środowisku krakowskim), kierowanego od kilku sezonów przez Jana Pawła Gawlika, współtworzą od dawna wybitne indywidualności: Andrzej Wajda, Jerzy Jarocki czy Maciej Prus. Brakuje zmarłego przed trzema laty wielkiego Konrada Swinarskiego, po którym jednak została w zespole legenda niekiedy inspirująca, ciągle bolesna jak żywe wspomnienie. Są tu reżyserzy młodsi, jak np. Krystian Lupa, którzy Swinarskiego nie próbują zastąpić - w prawdziwej sztuce niemożliwe jest naśladownictwo, prędzej twórcza kontynuacja i których stać na ukazanie poprzez swoje przedstawienia ich własnej niepowtarzalności.

Teatr Stary uznając widza Polaka za równorzędnego sobie partnera i jemu służąc nie od dziś, rozmaicie z nim rozmawia: różne bywają formy tego dialogu i różne, niejednako wszakże wartościowe treści Warszawiacy mogli prześledzić to zjawisko choćby podczas ostatnich XIV Spotkań Teatralnych, kiedy oglądali "Życiorys" Krzysztofa Kieślowskiego ze znakomitym Jerzym Trelą oraz "Z biegiem lat, z biegiem dni..." w inscenizacji Wajdy; widowisko, o którym marzyli od dawna, od dnia jego krakowskiej premiery (1 kwietnia 1978) bądź jeszcze dłużej, po zasłyszanych pogłoskach na temat prób.

Wydaje się, że Andrzej Wajda ma szczególne, ba, zgoła absolutne wyczucie gustów, upodobań i aktualnych fascynacji polskiej publiczności. Nie tej elitarnej właśnie tzw. szerokiej. I tylko niepospolity talent artysty w połączeniu z kunsztem aktorów powoduje w takich wypadkach, że owo wąskie grono koneserów czy może malkontentów (w teatrze lub sali kinowej) niekiedy kapituluje, częściowo przyznaje rację jego argumentom, a nawet całkowicie poddaje się powszechnym odczuciom, choć nie wątpię, że z obawy przed posądzeniem o kompleks wyższości.

Scenariusz, podstawa literacka przeszło siedmiogodzinnego spektaklu "Z biegiem lat, z biegiem dni...", powstałego we wspólnej reżyserii Wajdy i aktorki Teatru Starego Anny Polony, jest tekstem specjalnym, który nazywano już i montażem, i collage'em, i kompilacją, i składanką, samo zaś widowisko sztuką-rzeką o Krakowie, opowieścią teatralną (to na afiszu), maratonem, serialem scenicznym, a w innych jeszcze kategoriach - drzewem genealogicznym, rodzinną spod Wawelu.

Autorka scenariusza, Joanna Olczak-Ronikier, misternie poprzeplatała odpowiednio dobrane fragmenty utworów należących na ogół do polskiego kanonu lektur, znanych (choć reakcja widzów warszawskich kazała, niestety, wątpić w tę wiedzę) dzieł dramatycznych i powieściowych. Chciano ukazać po pierwsze obraz życia drobnomieszczan Krakowa w latach 1873-1914 (wybuch I wojny), po drugie - jego bohemę artystyczną, po trzecie - powolnie, opornie w Galicji rodzącą się świadomość narodową (świetna, przemyślana scena brzdąkania i śpiewania w salonie "Warszawianki") i polityczny ruch młodzieży. Zamierzano oddać atmosferę mieszczańskich salonów, ubogich izb u poddaszy kamienic czy nastroju kawiarni słynnego Paonu. W tym celu fikcyjne postaci literackie przemieszano wzajem, a także razem z postaciami realnymi, autentycznymi, jak Stanisław Przybyszewski, Dagny Juel, Sierosławski, Tadeusz Żeleński itd. Dołączone teksty Wyspiańskiego, którego myśl i duch stanowiły osnowę dla spektaklu i z którego zaczerpnięto cytaty do tytułów trzech części przedstawienia. I. "Eviva l'arte!". II. "Ach! Powietrza! Tchu!" , III. "Co dalekie było blisko". Notabene każdą z nich zamykała statyczna, upozowana fotografia rodzinna we wnętrzu, grupująca coraz to więcej osób.

Oto jeden tylko przykład powiązań: przez wszystkie części widowiska-sagi (40 lat dziejów) żyła, zmieniała się fizycznie i kształtowała psychicznie niedościgniona w swej kreacji Anna Polony jako Aniela Dulska, mówiąca początkowo. za młodu tekst Kamilli z "Domu otwartego" Bałuckiego, dalej już postaci Zapolskiej. Podobnie "żyła" w swej roli Izabela Olszewska (Janina Chomińska). Teresa Budzisz-Krzyżanowska ("szalona Julka" z "W sieci" Kisielewskiego), Edward Lubaszenko (Władysław Chomiński), Leszek Piskorz (Zbyszko Dulski) Spoza salonu - doskonała aktorsko, pełna wyrazu Ewa Kolasińska jako Zosia z "Karykatur" Kisielewskiego, zahukana i zakochana w Antosiu Relskim (Mieczysław Grabka) w części drugiej. Kokietował widzów Jerzy Stuhr jako "wodzirej" Fikalski z "Domu otwartego". W Paonie bawił śmiesznie demoniczny Jerzy Święch jako Przybyszewski. Ryszard Łukowski jako prostoduszny Policjant-poeta. itd. Natomiast koloryt krakowski widowiska wzbogacił na koniec udział znanego amatorskiego Zespołu Teatru Kolejarza ZZK w Krakowie.

Sprawy małe i duże przeciętnych i zdolnych mieszczan i artystów bezradnych i tych o ambicjach zbyt wygórowanych, niemożliwych do spełnienia pokazano w lekkim pastiszu komediowym, w którym kilku (zwłaszcza tych wymienionych) aktorów odnalazło się wybornie. Z satysfakcją i aprobatą oglądaliśmy skontrastowane charakterem, światłem poszczególne wnętrza, salonu, poddasza (nieco zmienionego w warunkach warszawskiego występu) i kawiarni, wnętrza mistrzowsko, ze znawstwem epoki, ale i z poczuciem humoru zaprojektowanego przez Krystynę Zachwatowicz i Kazimierza Wiśniaka. Słuchaliśmy kunsztownych, a dyskretnych zabiegów z muzyką Stanisława Radwana i tylko wtajemniczeni dostrzegli w kawiarnianym mroku przy pianinie samego kompozytora.

Ale zachowując wszelkie piękności to sensacyjne, bezprecedensowe przedstawienie powinno być bardziej zwarte dramaturgicznie. Nie przekonuje argument o epickim toku, leniwie płynącym jak życie. Z korzyścią można by dokonać skrótów (fakt, że wytrwaliśmy - nie wszyscy zawdzięczamy jednak nie tylko zafrapowaniu, także treningowi w wielogodzinnym wysiadywaniu przed telewizorem). Może nie powstałaby wówczas heretycka konstatacja, że pewne pozycje naszej narodowej literatury, zwłaszcza wyrwane ze swych ram kompozycyjnych i własnych kontekstów, są po prostu nieciekawe, artystycznie nieudane, nawet mało zabawne. Lecz i tak najszerzej śmiejemy się wtedy, kiedy nie mamy świadomości, że śmiejemy się sami z siebie. Jak było w tym wypadku. Dlaczego więc publiczność krakowska mogła reagować inaczej?

I oto doszliśmy do sedna sprawy. Fenomen widowiska Wajdy przejawił się w sposobie jego odbioru, niemal bezustannej uwadze widzów na każde wypowiadane na scenie słowo przez ponad siedem godzin i natychmiastowej reakcji w postaci gromkich braw i "wielkiego śmiechu" równocześnie. Jaką zatem mniejszość stanowili ci, którzy reagowali równie szybko, choć może nie tak głośno i często, ale śmiem twierdzić, że prawidłowo i inteligentnie? I o czym to świadczy?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji