Artykuły

Cały Kraków spokrewniony

Tak jak go zamierzyłem, ten spektakl ma sens tylko wtedy, gdy płynie bez przerwy. Życie też trwa bez przerwy - odpowiedział Andrzej Wajda na pytanie, czy - jego zdaniem - publiczność wytrzyma przedstawienie - maraton, przygotowane przezeń ostatnio w Starym Teatrze. Odpowiedź była wymijająca a argument problematyczny. Około czwartej nad ranem, gdy rozpoczęte przed ośmioma godzinami przedstawienie dobija końca - jesteśmy jednak skłonni zgodzić się z rozumowaniem inscenizatora. Skoro życie nie lubi nas pieścić, czemu czynić ma to akurat teatr?

Mówiąc szczerze, około godziny czwartej można zgodzić się z każdym argumentem, tyle że nie ma się ochoty na żadne metafory i podniosłe relacje. Życie życiem, a teatr teatrem. Z widowiska "Z biegiem lat, z biegiem dni..." wychodzi się po prostu w otępieniu, jakie rodzi się o świcie, u schyłku spotkań towarzyskich. Kiedy to już od dość dawna pragniemy znaleźć się w domu, lecz nie czynimy nic, aby to pragnienie (nie utopijne przecież) urzeczywistnić.

Ale może właśnie to otępienie i niemożność przeciwdziałania mu zostało przewidziane lub nawet zamierzone przez realizatorów, jest więc ich triumfem? Musieli wszak wiedzieć, iż wytrzymałość dzisiejszego widza, postawionego nawet wobec zjawisk najwybitniejszych lub najprzedniejszej zabawy, nie wykracza poza granice dwóch, trzech, najwyżej czterech godzin. Przekroczyli owe granice w sposób znaczny; czy był to tylko eksperyment, dążność do oryginalności, konieczność czy wreszcie akt prowokacji?

Trudno stwierdzić. Wajda programowo nie liczy się ze zmęczeniem publiczności, ale to jeszcze nie znaczy, że do wywołania uczucia zmęczenia zmierza, że jest mu ono potrzebne dla uzyskania takiego, a nie innego efektu. Pragnie przedstawić w teatrze sagę o mieście Krakowie lat 1873-1914, a wszystkie sagi z istoty swej muszą snuć się długo i powoli, nawet wówczas gdy ich treść i problematykę dałoby się zawrzeć w lapidarnej noweli. W sagach bowiem (tych naprawdę coś wartych, oczywiście) w ten właśnie sposób można materialnie uchwycić przemijalność czasu, jak to określił niezbyt zręcznie Wajda... A właśnie ten problem interesuje go - jak to wyznał - najbardziej.

Przekazać, w sposób obrazowy, przemijanie - łatwiej jest oczywiście w powieści-rzece niż opowiadaniu, lub (gdy idzie o teatr) w trakcie nocnego, na wpół trzeźwego czuwania niż w normalnym wieczorze. W końcu i w "Nastazji Filipownie", choć trwała nieporównanie krócej, było coś z atmosfery pijackiej, wydłużającej się jakby w nieskończoność nocy. A mimo że oba spektakle dzieli przepaść, punkt wyjścia był podobny. W ubiegłorocznej ascetycznej adaptacji "Biesów" szło o przemijanie sekunda po sekundzie, to dramatycznym zgęszczeniu, w obecnym montażu o ukazanie tegoż to wieloletniej opowieści. Ktoś umiera, ktoś się rodzi, ktoś wychodzi za mąż, ktoś inny odchodzi na wojnę.

Tak więc, jeśli słuchać reżysera, bohaterem głównym jego spektaklu jest Czas. Spektakl nie jest przecie traktatem filozoficznym, społecznym czy historycznym na temat tego pojęcia. Lub raczej - ma być, lecz w sposób pośredni. Miast abstrakcja pojawia się konkret: Kraków. Ale głównie jako pretekst czy symbol, bo gdzież jeśli nie w Krakowie można odnaleźć to długie mijanie czasu i jego zdumiewającą trwałość.

Wedle słów autorki scenariusza Joanny Olczakówny-Ronikier porządek zostaje nieco odwrócony. To co dla Wajdy jest punktem dojścia, dla Olczakówny jest punktem wyjścia, i odwrotnie. Zaczyna się wszystko właśnie od Krakowa, swoistego fenomenu, gdzie w większym niż zazwyczaj stężeniu, walczą ze sobą i splatają się: i kołtuństwo, i kult artyzmu, i radykalna myśl społeczna. Problem przemijania ważny jest o tyle, o ile wyraża przemiany zachodzące w świadomości pokoleń.

Wajda też o tym myśli, rzecz jasna, ale nie tak jednoznacznie, przynajmniej referując w "Życiu Literackim" swoje intencje. Wolno uznać, że w dziele artystycznym liczą się nie tyle intencje i wypowiedzi teoretyczne, co rezultat, miedzy jednym i drugim istnieje przecież zależność.

Jak więc wygląda sam spektakl, ukształtowany tyleż przez reżysera, co scenariusz stworzony wszak na użytek tego właśnie przedstawienia?

Scenariusz opiera się na tekstach scenicznych, prozatorskich, publicystycznych, związanych z Krakowem ostatnich czterdziestu lat przed I wojną. Materiałem głównym są teksty Bałuckiego (głównie "Dom otwarty"), Zapolskiej ("Moralność pani Dulskiej", "Śmierć Felicjana Dulskiego") i Kisielewskiego ("W sieci", "Karykatury", "Ostatnie spotkanie") oraz fragmentów "Dramatu Kaliny", Kaweckiego, prozy Przybyszewskiego, Boya, Struga, Dąbrowskiej i "Łuku" Kadena-Bandrowskiego.

Sytuacja wyjściowa wzięta jest z "Domu otwartego" tyle, że państwo Żelscy noszą nazwiska bohaterów "W sieci" - Chomińskich, a Kamilla (Anna Polony), młodsza siostra Janiny Chomińskiej (Izabela Olszewska) jest przyszłą panną Dulską i "fałszuje na cztery ręce" nie z Adolfem a Felicjanem (Jerzy Bińczycki).

"Z biegem lat, z biegiem dni..." staje się więc w swej pierwszej niejako fabularnej warstwie, dziejami dwu spokrewnionych tutaj - rodzin: Chomińskich i Dulskich, a także Helskiego i Zosi z "Karykatur".

Poza postaciami z utworów literackich występują w przedstawieniu postaci "autentyczne": Bałucki (Juliusz Grabowski), Przybyszewski (Jerzy Swięch), Dagny (Margita Dukiet), Boy-Żeleński (Tadeusz Malak) oraz w anonimowej i niemej roli "Stasinek" Sierosławski. Występują na równych z bohaterami literackimi prawach. "Świtę" Przybyszewskiego stanowią więc - poza Boyem - postaci z literatury. O Bałuckim rozmawia się w domu państwa Żelskich-Chomińskich, najpierw wpisując go na listę gości zaproszonych na bal, potem po upływie lat wspominając, jak to ten bal w swej sztuce opisał. Julka Chomińska biegnie na odczyt Przybyszewskiego o płci i satanizmie itd. Tyle że właściwym terenem akcji postaci "autentycznych" jest kawiarnia, tylko Boy - jako lekarz - wezwany do umierającego Dulskiego - zjawi się w mieszczańskim salonie. Będzie to już zresztą 1914 r. i jedynie Dulska i Chomińska traktować będą środowisko literackie, a więc i literacką kawiarnię jako miejsce grzechu. Młodsze pokolenie bywa tam od dawna - i to nie tylko mężczyźni, także panie.

Jest to rys wyraźnie akcentowany, ilustruje bowiem przemianę obyczaju, coraz wyraźniejszą po 1905 r. Dlatego też kawiarnia jako miejsce akcji pojawia się wielokrotnie - a nie tylko po to, by pokazać artystów w klasycznej opozycji: salon z pluszowymi kanapami i fałszywą moralnością oraz wyzwoleni artyści.

Obie sprawy nakładają się zresztą na siebie. Idzie - w założeniu - o możliwie wyraziste scharakteryzowanie po pierwsze tzw. kołtuństwa, z wszelkimi ewolucjami, jakimi podlegało w ciągu lat 1873-1914. Po drugie - o dość zresztą bezlitosne zdemaskowanie cyganerii i jej literackiej pozy, będącej w całkowitym konflikcie z życiem i autentycznymi przeżyciami; tak potraktowany jest Przybyszewski, stąd bierze się jednoznacznie parodystyczna scena między Julią i Boreńskim z "Ostatniego spotkania", dlatego też tak wiele miejsca zajmują sceny z "Karykatur" i "Dramatu Kaliny". Po trzecie wreszcie - o uchwycenie momentu, w którym pojawią się nowi protagoniści - rewolucjoniści, ze swym ogólnikowym (aby było dobrze i sprawiedliwie) na razie programem.

Ale w zasadzie równie ważne, może ważniejsze, jest pokazanie wzajemnych relacji, mieszania się i przenikania, czasem w sposób niepostrzeżony, mentalności i zwyczaju "artystowskiego" i "kołtuńskaego", a także poglądów konserwatywnych z tym co postępowe; frazeologii wyrosłej z dawnych przyzwyczajeń z frazeologią nową - rodzącą się zarówno w kręgu rewolucjonistów, jak Komendanta.

Jest to zamysł z pewnością ambitny i interesujący, tyle że w wykonaniu wychodzą na jaw różne niedostatki. I nie chodzi tylko o to, że każdą ze spraw można by ukazać w większym zróżnicowaniu (nie istnieje np. w ogóle Zielony Balonik, nikt nie czyni do niego w ogóle aluzji, nie ma słowa o wizycie Franciszka Józefa, postaci modelowe dla środowiska literackiego to tylko Bałucki przeciw Przybyszewskiemu, nie ma np. nikogo o wymiarze Brzozowskiego, Wyspiański istnieje na szczególnych prawach itd.). Pretensji tego typu można by bowiem zgłaszać wiele w każdym wypadku. Domagałyby się nowego scenariusza, a ten nowy też zapewne budziłby niedosyt.

Realizatorzy potraktowali rzecz selekcyjnie, jest to w końcu ich prawo, gorzej, że nawet w ramach własnego dzieła nie pozostali konsekwentni. Rytm temu epickiemu - do granic wytrzymałości - teatrowi, narzucać muszą pewne znamienne przełomy. Nie chodzi tylko o daty (choć o nie także), tych jest sporo; dotyczą głównie wydarzeń artystycznych, o szerszym jednak kontekście. Jeśli nie liczyć pierwszej sceny z "Domu otwartego", rzecz właściwie zaczyna się w 1898 r.; Przybyszewski jest już w Krakowie, a panny Chomińskie śpiewają "Warszawiankę". Część II spektaklu rozgrywa się już po premierze "Wesela" (1901 r.) i literaci gadają od czasu do czasu tekstem Poety czy Dziennikarza, wkrótce wspomną też o objęciu dyrekcji Teatru im. Słowackiego przez Solskiego (1905 r.), zaś w części III Józio Chomiński przemawiać będzie fragmentami "Wyzwolenia", Fredzio zapisuje się do "Strzelca", wszystko zakończy wojna. Bohaterowie starzeją się, zresztą niekonsekwentnie (Fredzio z dziecka wyrasta na młodzieńca, Dulską z panny na niedołężną staruszkę, Zbyszko zda się pod koniec rówieśnikiem swego ojca, niezwykle natomiast łaskawy zda się być czas, choćby dla Boya, jakby coraz młodniejącego). I wszystko to winno odbijać się dynamicznie na konstrukcji spektaklu. Jest w nim zresztą kilka epizodów, dających pojęcie o tym, jak mogłyby zostać ukazane narastające konflikty i zmiany. Należy do nich przede wszystkim moment, gdy Wuj Żelski (Roman Stankiewicz) rusza do mazura, w buncie przeciw nowoczesnym tańcom Fikalskiego (Jerzy Stuhr) oraz chwila, w której Dulska obejmuje kamienicę po swej zbankrutowanej siostrze. Kończy się oto epoka mieszczaństwa ograniczonego wprawdzie, lecz nie pozbawionego pewnej urody, i budzącego - szczególnie z oddalenia - pewne sentymenty. Zaczyna się bezwzględność i nieludzkość, wsparta poczuciem siły, jaką daje pieniądz. On, nie zaś dawne konwenanse, stanie się jedynym miernikiem tego, co złe i dobre.

Mazur Żelskiego w części I i rozmowa dwu sióstr Dulskiej i Chomińskiej w części II wskazują więc na umiejętność (zarówno autorki scenariusza, jak i reżysera) stosowania skrótu, niezwykle wyrazistego. Niestety, z umiejętności tej korzystają obydwoje zbyt rzadko. Połączenie - nieraz zdawałoby się sztuczne - różnorodnych dzieł i autorów, w sumie tłumaczy się co prawda i składa w całość dość zborna. Godzimy się na to, by - jak to określił w programie Jan Błoński - Bałucki śpiewał razem z Kadenem, Dąbrowska z Kaweckim, Zapolska ze Strugiem, ale pod warunkiem, że chór ten nie poprzestaje na paru zaledwie refrenach. Tymczasem praca reżysera (i scenarzystki) sprawia czasem wrażenie, jakby zapomnieli, po co zwołaj tych wszystkich pisarzy razem, postępując z ich twórczością wszak dość obcesowo. I ni stąd ni zowąd poczynają grać te dzieła, jakby samoistne całości. "W sieci" wlecze się więc niepomiernie i użyte jest ponad potrzebę. Nie bardzo wiemy, czy nie za wiele jest też "Karykatur" (choć interpretacja tego utworu zda się zaskakująco świeża; nie przyszliśmy jednak do teatru, by nią właśnie się zachwycać). A już z pewnością nie ma żadnego sensu powracanie do problemu "Karykatur" w części III spektaklu - poprzez słabszą jego replikę "Dramat Kaliny"; można było wyjąć stąd jeden, dwa fragmenty i wpleść w Kisielewskiego. Tak samo jak nie ma sensu odegranie w tejże części III prawie całej "Moralności pani Dulskiej", utworu tak znanego, że śmiało można odwołać się tu tylko do pewnych znaczących dla całości przedstawienia sytuacji. Na owym "Dramacie Kaliny" i "Moralności" można by zaoszczędzić kilkadziesiąt minut i być może publiczność słuchałaby z większą uwagę tego, co w ostatniej części widowiska jest najistotniejsze: odwołań do sytuacji społecznej i politycznej ostatniego okresu przed wojną, były to przecie lata interesujące pod każdym względem. U Wajdy nie ma z tego śladu. I w końcu, kto wie, czy to właśnie owa rozwlekła i źle skomponowana część III nie decyduje o tym, że w gruncie rzeczy nie bardzo jasno umiałoby się odpowiedzieć na pytanie postawione przez Błońskiego przed premierą: Któż więc będzie w końcu bohaterem?... Tradycja miasta? Styl życia? Duch epoki?

Jest w spektaklu jakiś cień, odblask wszystkich tych trzech spraw, ale czy to wystarcza, aby trud, jaki ponosi widownia i - przede wszystkim - aktorzy uczynić opłacalnym?

I znów trudno o odpowiedź jednoznaczną. Przy wszystkich swoich brakach "Z biegiem dni, z biegiem lat..." jest inscenizacją, której niespotykana długość nie jest tylko ekstrawagancją. To przedstawienie naprawdę nie dałoby się - bez ewidentnej szkody - pomieścić w ramach normalnego spektaklu (trzy razy w tygodniu gra się zresztą poszczególne części na zasadzie "serial w kolejnych wieczorach). Jednowieczorowy spektakl można by skrócić co najmniej o dwie godziny, to pewne. Fakt, że niewiele tylko osób wyszło w trakcie przedstawienia, zawdzięczać chyba należy z jednej strony aktorom, z drugiej - swoistemu snobizmowi.

Zespołowi aktorskiemu (około czterdziestu osób) winien jest reżyser najwyższą wdzięczność. Nie wydaje się, by obronił w ogóle generalny pomysł, gdyby nie wykonawcy. Prawie wszyscy są bardzo dobrzy niektórzy zaś doskonali (Polony, Kolasińska, poza pierwszą sceną Olszewska, i - poza fragmentami Budzisz-Krzyżanowska), a przecież grają kilka godzin prawie bez przerwy, i to różne (tej samej postaci) wcielenia.

Wiele też dopomaga widowisku scenografia Kazimierza Wiśniaka i Krystyny Zachwatowicz, szczególnie zaś piękne kostiumy. Tu właśnie objawia się, wyraźniej nawet niż reżyserii "Owa tradycja miasta" i "duch epoki" (choć nie jest wbrew cytatom z Wyspiańskiego, użytym jako tytuły poszczególnych części widowiska, duch tego poety).

Wspomniano i o snobizmie. Legenda o premierze narodziła się wcześniej niż ona sama. Mówiono nie tyle o tym, czego ma dotyczyć samo przedstawienie, co o całym anturażu. Wielogodzinny spektakl, z którego można wyjść i na który można powrócić w dowolnym momencie, popijając w międzyczasie młodopolski absynt. Mit prysł dość boleśnie. Przedstawienie miało po prostu dwie przerwy, wychodzenie z sali w dowolnym momencie było niesłychanie utrudnione. Przerwy miały normalną długość, anormalnie długa była natomiast kolejka do jedynego bufetu. Sprzedawano tam wprawdzie kanapki i koniak, lecz bez protekcji dopchać się tu było nie sposób. Tak czy owak jednak, już samo uczestniczenie w czymś odbiegającym (choćby czasem trwania) od zwyczaju, było - i może będzie - bodźcem do tego uczestnictwa zachęcającym. Sam Wajda wyznał, iż lubi być jako widz zaskakiwany. Inni także. Zaskoczenie nie jest tak duże, jak oczekiwano, wystarczające, by uczynić ze spektaklu bestseller, przynajmniej na parę tygodni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji