Artykuły

Młodopolski Kraków we współczesnym teatrze

l kwietnia w Starym Teatrze w Krakowie odbędzie się premiera pierwszego polskiego "serialu" teatralnego. Wielogodzinne widowisko "Z biegiem lat, z biegiem dni...", w reżyserii Andrzeja Wajdy, złożone z trzech części, będzie także grane w ,,odcinkach" podczas trzech następujących po sobie wieczorów. Jest to historia Krakowa, mieszczańskiego i artystycznego, krakowskiej rodziny i kawiarni, rozgrywająca się w ciągu czterdziestu lat: 1873-1914. Scenariusz widowiska, na który złożyły się m.in. fragmenty "Domu otwartego" Bałuckiego, "Karykatur" i "W sieci" Kisielewskiego, "Dramatu Kaliny" Kaweckiego, "Moralności pani Dulskiej" Zapolskiej, w którego tło weszły historyczne postaci cyganerii Młodej Polski z Przybyszewskim na czele oraz wielki mit dramatów Wyspiańskiego, patronujący losom bohaterów, ułożyła Joanna Ronikier. Przed zbliżającą się premierą poprosiliśmy twórców o rozmowę.

JAN BŁOŃSKI:

"I tak te trzy Krakowy - Bałuckiego, Przybyszewskiego, Wyspiańskiego - zarazem żywią się i gryzą wzajemnie... Bo tak właśnie jest - nie tylko w Krakowie i nie tylko na przełomie wieków - że mieszczuch przedzierzga się w artystę i pięknoduch chwyta za broń po to, aby jego dzieci znowu zasiadły do partyjki wista... albo wlepiły senny wzrok w okienko telewizora" (z programu przedstawienia).

ANDRZEJ WAJDA:

...jak się narodził pomysł tego spektaklu?

Od pewnego momentu, z biegiem lat, których wpływ coraz mocniej odczuwam, mam potrzebę materialnego uchwycenia przemijalności czasu. Można to osiągnąć dwiema drogami: albo tak jak to zrobiłem w "Nastasji Filipownie", śledząc przemijanie sekunda po sekundzie, w dramatycznym zgęszczeniu, albo w długiej wieloletniej opowieści. Ktoś umiera, ktoś się rodzi, ktoś wychodzi za mąż, ktoś inny odchodzi na wojnę. To pierwszy i chyba najważniejszy powód. Poza tym wydało mi się osobliwe, że najbardziej krakowski teatr, Stary Teatr nie ma krakowskiej sztuki w swoim repertuarze. A gdzie, jeśli nie w Krakowie, można odnaleźć to długie mijanie czasu i jego zdumiewającą trwałość?

Przez tyle lat Stary Teatr był główną polską sceną eksportową, niech więc da coś i Krakowowi, co będzie tylko dla niego. Wreszcie, przyznam się, że sam jako widz szukam w teatrze ewenementu, niespodzianki, zaskoczenia. Nie chcę przez to powiedzieć, że to, co robimy, jest jakąś ostatnią nowością. Podobny spektakl na podstawie "Orestei" Ajschylosa zrealizował przed kilku laty Luca Ronconi, Royal Shakespeare Company wystawiała przedstawienie oparte na kronikach królewskich, mamy także za sobą doświadczenia młodego teatru, światowego i polskiego, gdzie swobodnie korzystano z różnych tekstów, nie przywiązując do nich zresztą większej wagi. Nie znaczy to, że literatura jest w teatrze nieważna, ale zdaje mi się, że nie jest prawdą, iż tylko z "ambitnej" literatury można zrobić teatr. Możemy sobie już chyba dzisiaj powiedzieć, że literatura nie jest warunkiem istnienia teatru. W każdym razie nie musi przesądzać o wartości przedstawienia teatralnego.

Mówi pani, że te teksty dziś zwietrzały, nie były w stanie zainteresować widza... A jednak tym, co mnie najbardziej gniewa w dzisiejszych przedsięwzięciach teatralnych, jest przerabianie na piosenki, przerabianie literatury moralnego protestu, buntu i opozycji - jaką na pewno była np. "Moralność pani Dulskiej", sztuka, która obrażała i powinna dziś też obrażać - na operetkowe obrazki, dowcipy. I Zapolska, i Kisielewski to są sztuki wspaniale napisane dla teatru.

Dlatego odnalezienie właściwych sztuk do naszego "serialu" nie było sprawą trudną. Problem polegał na tym, aby stworzyły dla siebie wzajemnie pewną gradacją, połączyły się. Najlepszym sposobem na to wydała mi się opowieść rodzinna, naturalne następstwo pokoleń. W tym samym krakowskim mieszkaniu mijają dla widza godziny, dla bohaterów lata. Przy tym samym kaflowym piecu, bez którego nie ma pani Dulskiej, z widokiem na wieżę Mariacką. I tylko w Krakowie ta pokoleniowa saga rodzinna mogła połączyć ze sobą panią Dulską i Przybyszewskiego. Wreszcie opowiedziałem mój zamysł komuś, kto mógł go zrealizować w scenariuszu, Joannie Ronikier z krakowskiej Piwnicy. Jej dziełem, o którym sama opowie, jest zmontowanie scenariusza, rozwinięcie wątku cyganeryjno-kawiarnianego, wprowadzenie wątku rewolucjonistów. Nasz serial kończy się w 1914, w chwili wybuchu I wojny światowej. Kończy się śmiercią Dulskiego. Ta śmierć w przededniu niepodległości i równoczesny z nią zryw młodych - to symbol i promyk nadziei.

Oczywiście, pytania nie skończyły się z chwilą ukończenia scenariusza. Postacie wypreparowane z gotowych sztuk; czasem epizodyczne, zaczęły się na scenie rozrastać, żądać dla siebie miejsca. Wreszcie wątek rewolucjonistów, wątek nadziei, który w całej opowieści chcieliśmy przeciwstawić dulszczyźnie. Chcieliśmy - nie wiem, na ile nam się to udało, trzeba przecież pamiętać o sile pisarstwa Zapolskiej - dać odpór dulszczyźnie w postaciach epizodycznych, a bliskich naszemu sercu: sługi Dulskiej Hanki, rewolucjonistów, wreszcie zbuntowanych artystów. Nie zapominajmy też, że całość scenariusza snuta jest na kanwie Wyspiańskiego, przede wszystkim "Wesele". Poczynając od tytułu całości "Z biegiem lat, z biegiem dni...", poprzez tytuły poszczególnych części: "Eviva l'arte", "Ach! "Powietrza! Tchu!", "Co dalekie było - blisko", poprzez motywy "Warszawianki", wspomnianego już "Wesela" i "Wyzwolenia" - wszystko w tym serialu rozsnuwa się wokół Wyspiańskiego. Tylko przecież mu się należy od Starego Teatru, który stara się być jego domem.

...czy publiczność wytrzyma ponad 6-godzinny spektakl?

Tak jak sobie go zamierzyłem, ten spektakl ma sens tylko wtedy, gdy płynie bez przerwy. Życie też trwa bez przerwy. Ale to wcale nie znaczy, że uczestniczymy we wszystkich jego momentach. Gdzieś jesteśmy, gdzieś nas nie ma. Wdziewamy frak, biegniemy dokądś, gdzieś będzie ba!, wracamy, coś się stało podczas naszej nieobecności: ktoś umarł, ktoś się urodził. Nie widzę w tym nic zdrożnego, jeśli widz poczuje się znużony, zrobi sobie przerwę, wyjdzie... Odnajdzie życie na scenie w tej samej chwili, w której wróci... Trudniej jest z aktorami. Namawiać ich na wielogodzinny spektakl, to właściwie namawiać na zatracanie. Będąc przez tyle godzin aktywnie obecnym w teatrze, aktor nie wie już, czy gra rolę ważną czy epizodyczną, czy jest osobą ludzką czy

kółkiem poruszającym maszynę. Dlatego - przede wszystkim ze względu na aktorów, aby mogli odnaleźć w tym, co robią, ludzką perspektywę i satysfakcję zawodową - zdecydowaliśmy, że będziemy grać "Z biegiem lat, z biegiem dni..." trzy razy w tygodniu w trzech kolejnych wieczorach i raz w sobotę jako całość. Myślę, że ten moment ludzkiej satysfakcji jest w tej chwili ogromnie potrzebny zespołowi Starego Teatru, aktorom, których wyjątkowej ambicji i odpowiedzialności zawdzięczamy to, że ten teatr jest wciąż tym, czym jest.

...a jakie ten spektakl ma miejsce i skąd się wziął wśród moich ostatnich przedstawień teatralnych, między "Nastasją Filipowną" a dokumentarnymi "Rozmowami z katem"?

Nie chciałbym tu stwarzać wymyślnych teorii, podskórnego wątku myślowego łączącego się "jakąś linią". Szukam różnych spraw u różnych autorów, staram się dopasować do utworu. Reżyser w moim przekonaniu, to sługa autora. Inna sprawa, że coraz wyraźniej marzy mi się inny teatr niż ten instytucjonalny, z anonimową publicznością, w którym dotychczas wypadło mi pracować. Marzę o teatrze złożonym z małej grupy przyjaciół, kameralnym, domowym, który grałby tam, gdzie by go oczekiwano, gdzie ludzie zaprzyjaźnieni wiedzieliby, kogo oczekują, a my wiedzielibyśmy, do kogo idziemy. Myślę też, że "Z biegiem lat, z biegiem dni..." zaspokoiło moją potrzebę wypowiadania się poprzez teatr na dłuższy czas. Rzucam teatr, pakuję walizki, wyjeżdżam z Krakowa, nie zbliżę się do teatru przynajmniej przez kilka lat... Chcę znowu słyszeć rozkoszny szum kamery i przyciszone głosy mojej wiernej ekipy filmowej...

JOANNA RONIKIER:

Genealogia postaci, wskrzeszonych czy raczej zlepionych przeze mnie na zamówienie Andrzeja Wajdy...

Zarzucano nam już, że inteligencja polska miała szlachetniejsze rodowody duchowe niż ta osobliwa hybryda filistra i cygana, mieszczucha i artysty, jaką proponuje scenariusz. Zapewne, ale w Krakowie tamtych lat ten splot sprzeczności był chyba żywy i rzeczywisty, a dowodzą tego m.in. dramaty Kisielewskiego. Zresztą w tym scenariuszu chcieliśmy pomieścić kilka różnych spraw: i swoistą krakowską egzotykę kulturową (która sięga tak daleko, że w części III, w salonie państwa Dulskich pojawiają się z szopką amatorzy z Teatru Kolejarza; jego entuzjastami wszyscy jesteśmy, z Wajdą na czele) i swoiście krakowski "kult artyzmu", datujący się od tamtych czasów, a żywy do dziś, i wreszcie to, co wśród swądu sznycli na patelni czy zapachu świerzopa jednakowo rodzi się z każdym wstępującym pokoleniem - genealogię nadziei, odrodzenia, wyzwolenia. Sztuka nasza, czy scenariusz, rozpoczyna się w 1873 w salonie państwa Chomińskich (nosząc to nazwisko część swych biografii zawdzięczają "Domowi otwartemu" Bałuckiego, część - zgodnie z jego brzmieniem - dramatowi Kisielewskiego "W sieci"), kończy w 1914 w salonie Dulskich. Pani Chomińska i pani Dulska to siostry. Liczne potomstwo Chomińskich: "Szalona Julka" - malarka, jej siostra Misia (w scenariuszu przejmująca też część osobowości panny Stefy, uczennicy Relskiego z "Karykatur"), młodszy brat Józio, marzyciel, poeta "zakochany w rewolucji", wreszcie najmłodszy Fredzio, który w 1914 wyruszy z I kadrową, to kolejne "zmiany wart pokoleniowych", nadziei na odrodzenie życia, aby stało się lepsze niż to, które ich wokół otacza. Naprzód poprzez nagą duszę przybyszewszczyzny, "szał" sztuki - w cz. 1 "Eviva l'arte", której finałem jest pastisz zaginionego erotyczno-satanicznego odczytu Przybyszewskiego; w cz. II - "Ach! Powietrza! Tchu!" - poprzez tę wizję samorozpoznania się, jaką narzucił Wyspiański "Weselem"; i cz. III -"Co dalekie było - blisko" - poprzez świtającą nadzieję narodowego wyzwolenia. W tej ostatniej części, mimo że w głównej mierze toczy się ona w salonie Dulskich, spotykają się zresztą dwa tematy Wyspiańskiego: "Warszawianki" i "Wyzwolenia". Hesia, zostawszy ku rozpaczy matki aktorką, będzie grać w "Warszawiance" w... Teatrze Pawlikowskiego. W "Warszawiance", którą jako olśnienie recytowały w cz. I dzieci Chomińskich: Józio, Misia, Fredzio, Józio, dojrzewający razem z Wyspiańskim, a w cz. III sceptyczny wobec młodzieżowych porywów żołnierz powstających legionów, mówi tekstem "Wyzwolenia": "Musimy coś zrobić, co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak wiele, co nie zależy od nikogo". W całym scenariuszu jest ten "Wyspiański" systemem luster: sztuki i życia. A także błahości życia powszedniego, która przecież raz po raz przebija się w "święty szał", mus, obowiązek.

Postaci historyczne: Bałucki, Przybyszewski, Boy, współżyją w tym panneau pod dachem jednej młodopolskiej kawiarni z fikcyjnymi Relskimi, Boreńskimi, Chomińskimi, Rolewskimi. Pan doktor Żeleński przychodzi z wizytą lekarską do umierającego Felicjana Dulskiego.

Nie chciałabym wszystkiego komentować i objaśniać, chciałabym pozostawić widzom coś z niespodzianki, o której mówił Andrzej Wajda. Sądzę, że słowa Błońskiego doskonale wprowadzają w sens tego, co wspólne postaciom scenariusza i dzisiejszej widowni.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji