Artykuły

Hekabe

"Hekabe" w reż. Karoliny Labakhua w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Jacek Kopciński w Teatrze.

Czy pamiętacie bladożółtą okładkę pierwszego wydania Problemów teorii dramatu i teatru pod redakcją Janusza Deglera? Widać na niej sylwetkę mężczyzny złapanego w siatkę linii wyznaczających skomplikowaną przestrzeń semiotyczną sceny. Gdyby ten schematyczny rysunek miał wyrazić praktykę dzisiejszego teatru, w jego centrum niewątpliwie znalazłaby się kobieta.

To przecież na kobiecie od kilku już lat koncentruje się uwaga reżyserów, a zwłaszcza reżyserek, to ona stanowi centrum i oś współczesnego teatru. Są to w większości kobiety poniżane, molestowane, gwałcone, oskarżane, dotknięte stratą, kobiety ogarnięte traumą i pogrążone w żałobie, przeżywające za sprawą mężczyzn - ojców, mężów, synów - życiowy dramat. Zjawiają się na scenie jako ofiary, ich krzywda zaś zostaje poddana analizie w typie brechtowskim, a więc z zaznaczeniem dystansu wobec cierpiącej osoby. By go zbudować, trzeba z bohaterki uczynić narratorkę własnych przeżyć. Kimś takim jest Apolonia Machczyńska z (A)pollonii Warlikowskiego i profesorowa Markiewicz z III Furii Libera. Obie przede wszystkim opowiadają o swojej krzywdzie, obie także stanowią przedmiot krytycznego dyskursu rozpisanego na głosy obrońców, oskarżycieli, sędziów. Wnukom Brechta w teatrze postdramatycznym wydaje się, że uczciwiej i mądrzej jest na scenie ból opowiadać, niż go udawać. Rozumiem to stanowisko, choć wiem, czym takie "udawanie" bywa w teatrze. Widzę też, że technika przez nich stosowana pozwala widzowi wiele z kobiecej krzywdy zrozumieć. Pewne jest jednak, że nie daje mu szansy jej przeżyć i nic w tym nie pomoże multiplikowanie powiększonej twarzy bohaterki kamerą filmową czy nokautowanie widzów gitarowym grzmotem. Dystans wyklucza współczucie, likwiduje grozę, pozbawia litości. We współczesnym teatrze coraz rzadziej mamy szansę doświadczyć takich uczuć.

Może dlatego kilkuminutowa scena cierpienia matki nad trupem syna zagrana przez Jadwigę Jankowską-Cieślak w Hekabe robi aż takie wrażenie. Scena ta jest odwrotnością teatru krytycznego, nikt tu niczego nie komentuje, niczego nie dekonstruuje. Kobieta, która zjawia się w centrum tego świata, nie opowiada o cierpieniu, ona nim jest. Kiedy odkryje całun i ujrzy syna, znieruchomieje. A potem powoli pochyli się na zwłokami, nie wypowiadając ani jednego słowa, więcej - nie wydając ani jednego dźwięku. W ciągu kilku długich sekund zużyty frazeologizm zmaterializuje się na scenie w sposób dosłowny, milczenie Hekabe jest bowiem naprawdę rozdzierające, a krzyk - niemy. Zanim powoli, bardzo powoli weźmie syna w ramiona - liczy się tu każdy, ledwie dostrzegalny gest - jej ciało skręci się momentalnie i zwinie pod żelaznym stołem. Spazm ciała zamiast spazmu głosu, który, kiedy już zabrzmi, nie będzie przypominać niczego, co do tej pory w spektaklu usłyszeliśmy. Nie będzie to płacz, skarga, rozpaczliwy lament, wycie suki na grobie. Tak mówi się z dna ludzkiego bólu i rozpaczy. W teatrze, który na powrót drąży znaczenie słowa "dramatyczny". O ile nie zadawala się piękną recytacją.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji