Artykuły

Robię swoje

- Moje powroty do Polski to dla mnie potężna siła twórcza. Z dużym sentymentem wracam do miejsc, które ukształtowały mnie jako człowieka i artystę. To wielki zaszczyt dla mnie, że dyrektor Dariusz Miłkowski zaprosił mnie do tego spektaklu i mam możliwość współpracowania z tak świetnym zespołem - mówi JERZY JESZKE, odtwórca ról Beadle'a Bamforda i pana Fogga w musicalu "Sweeney Todd" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie.

Występuje pan jako gość specjalny "Sweeney Todd". Co skłoniło pana do przyjęcia zaproszenia Teatru Rozrywki w Chorzowie?

- Zawsze bardzo chętnie występuje w Polsce. Wyjechałem z kraju 25 lat temu, aby móc dać sobie szansę zagranicznego sukcesu i występować na scenach międzynarodowych. Z dużym sentymentem wracam do miejsc, które ukształtowały mnie jako człowieka i artystę. Tak, w tej kolejności, bo najpierw jest się człowiekiem, dopiero później artystą. Do tego trzeba dojrzeć. Takim miejscem jest też scena w Chorzowie. "Sweeney Todd" polskiej publiczności do tej pory może kojarzyć się z filmem Tima Burtona z Johnny Depp. Sadzę, że wersja musicalowa w reżyserii Andrzeja Bubienia jest równie interesująca. "Sweeney Todd" święci triumfy na Broadwayu i na West Endzie w Londynie. To wielki zaszczyt dla mnie, że dyrektor Dariusz Miłkowski zaprosił mnie do tego spektaklu i mam możliwość współpracowania z tak świetnym zespołem. Świadomie nie wymieniam tylko zespołu artystycznego, bowiem wszyscy począwszy od techników po artystów dają z siebie bardzo wiele, aby przekuć tę ciężką pracę w sukces artystyczny. Cieszę się, że kolejny raz będę mógł polskiej publiczności przekazywać swoje emocje. Zapraszam 19 maja do Teatru Rozrywki Chorzowie. Moje powroty do Polski to dla mnie potężna siła twórcza. Z powodzeniem wykorzystuje ją później także na scenach międzynarodowych. Są one niejako spłaceniem długu moim mentorom. Wracam mentalnie do korzeni i do osobowości, które na początku mojej ścieżki artystycznej oszlifowały moje zdolności. Mam tu na myśli moich profesorów ze studiów m.in. Danutę Baduszkową, Bognę Toczyską, Józefa Muszyńskiego, czy Henryka Bistę. Z bagażem umiejętności, które oni mi przekazali stawiam się bez kompleksów na każdej scenie świata.

Danuta Baduszkowa jest twórcą polskiego musicalu. Obecnie teatr w Gdyni nosi jej imię. Występuje tam pan w głównej roli w spektaklu "Spamalot'.

- Tak. Jak wspomniałem, osobowość pani Baduszkowej nadała ton całej mojej karierze. Podczas egzaminów wstępnych do "Studio" w Gdyni pani Baduszkowa powiedziała: "Jurek, ja tobie ufam, że mnie nie zawiedziesz". I te słowa mam w sercu przed każdym wyjściem na scenie. To ona nam studentom powtarzała, że teatr jest jak świątynia, w którym wszystkie nasze prywatne sprawy nie mają wstępu. Jest tylko scena i emocje przekazywane widzom. Myślę, że obecny dyrektor teatru pan Maciej Korwin dobrze wpisuje się w tę filozofię. Przyjąłem jego zaproszenie i występuje gościnne jako król Artur w musicalu "Spamalot". Sukces tego przedstawienia przełożył się na kolejne propozycje dla tego teatru. Cieszę się, że dołożyłem do tego swoją skromną cegiełkę.

W Teatrze Rozrywki w Chorzowie już pan występował w 1986 roku w musicalu "Huśtawka". Jak pan to wspomina tamten spektakl? Jak ocenia pan kondycję polskiego musicalu z perspektywy lat i doświadczeń na świecie?

- "Huśtawka" to było fantastyczne doświadczenie. Wtedy też miałem okazję pracy z wieloma świetnymi polskimi artystami. Poza tym był to pierwszy musical w Polsce sponsorowany ze środków prywatnych oraz z kulturalnego ośrodka polonijnego z Miami. Natomiast roztańczona rola Davida w "Huśtawce" Cy Colmana w reżyserii nieżyjącego już, bardzo wybitnego reżysera Marcela Kochańczyka dała mi bardzo wiele w sensie rozwoju mojego artystycznego rzemiosła. Przydało się to później np. w produkcji Camerona Mackintosha "Miss Saigon". Teatr w Chorzowie pod dyrekcją pana Dariusza Miłkowskiego świetnie się rozwija. To obecnie jedna z wiodących scen musicalowych w Polsce. Mam wielką radość, że musical w Polsce jest już na europejskim poziomie

Przypomnijmy, że pana pierwsza rola solowa miała miejsce w przedstawieniu Dariusza Milkowskiego "Piraci".

- Zaraz po ukończeniu z wyróżnieniem "Studio" Danuty Baduszkowej w 1980 roku zaproponowano mi etat solisty w Teatrze Muzycznym w Gdyni i pierwszą rolą był Fryderyk w "Piratach" w reżyserii pana Dariusza Miłkowskiego. To był mój debiut na wielkiej scenie. Bardzo miło wspominałem tamtą współpracę i to także było pretekstem do podjęcia wyzwania o nazwie "Sweeney Todd".

W zeszłym roku obchodził pan jubileusz 35 lat pracy artystycznej. Czy gdzieś odbył się pana benefis?

- To już 35 lat? Ja cały czas mam wrażenie, jakbym dopiero rozpoczynał karierę (śmiech). Nieustannie uczę się czegoś nowego, bo zawód aktora to nieustające próbowanie i nauka. Jestem gotowy do nowych wyzwań. A czas na benefis jeszcze przyjdzie, choć na emeryturę nie zmierzam przechodzić prędko. Wiem, że to obecnie gorący temat w Polsce. Ja kocham swoją pracę i kocham scenę. Tam spełniam się życiowo i artystycznie. Z uwagi, że przez całą moją karierę nie byłem związany na stałe z jedną sceną mam możliwość ciągłego doskonalenia swojego warsztatu i poznawania nowych smaków tego pięknego zawodu. Od wielu lat realizuję swoje kolejne marzenie i występuje w różnych miejscach na świecie z moim solowym projektem "Broadway Live Show", gdzie prezentuje wszystko to, czego nauczyłem się na scenie.

Dużo wiemy o sukcesach polskich artystów operowych na zachodzie, ale niewiele wiemy o dokonaniach Polaków na scenie musicalowej. Przeglądałem Internet i jest pan jedynym Polakiem występującym w premierowych gwiazdorskich obsadach największych hitów musicalowych na świecie. I to od 20 lat! Jako artysta musicalowy odniósł pan największy sukces w historii polskiego teatru. Wielki producent musicali na świecie Sir Cameron Mackintosh wyraził opinie, że posiada pan unikatowy talent. Co oprócz talentu potrzebne jest aby osiągnąć sukces w musicalu?

- Myślę, że nie ma żadnej tajemnicy. Trzeba mieć odrobinę odwagi, wiary w siebie, umiejętność poświęcenia, ciężkiej pracy i miłość do tego co się robi. Oczywiście talent. Ale on musi nam towarzyszyć od dziecka. Jestem zdania, że swoją ciężką pracą i odwagą udało mi się zdobyć zaufanie producentów zarówno w Nowym Jorku, Londynie, Berlinie, czy Hamburgu. To teraz procentuje także dla rozwoju musicalu w Polsce. Sir Cameron Mackintosh, Sir Andrew L. Webber, Roman Polański, czy Harold Prince to osobowości i producenci, ale też profesjonaliści. Współpracują tylko z najlepszymi. Notabene Harold Prince to producent i reżyser "Sweeney Todd" na Broadwayu. Jestem wychowankiem szkoły aktorskiej Stanisławskiego, a promotorem mojego dyplomu pan Henryk Bista. Gdy podczas castingu na West Endzie do "Miss Saigon" zaprezentowałem własną interpretację postaci Engineera, nie przyzwyczajeni do tego producenci byli osłupieni, bo nie zgadzała się ona z pierwowzorem Jonathana Pryce'a. Ale w nagrodę za tę kreatywność i odwagę otrzymałem stypendium na West Endzie, zaproszenie do finałowego castingu do roli Jeana Valjeana z "Les Miserables" w Londynie oraz zaproszenie na wielką galę z okazji 10-lecia "Les Miserables" w Royal Albert Hall. Sadzę, że przetarłem drogę innym polskim artystom, którzy wygrywać będą w przyszłości światowe musicalowe castingi, bowiem do tej pory ich nie widać. Broadway, czy West End są marzeniem każdego artysty. Były także i moim od dzieciństwa. Mi udało się je spełnić. Miałem wielki honor wygrać wieloetapowe i żmudne castingi zarówno w Nowym Jorku, Londynie, Berlinie, Wiedniu, czy Hamburgu. Ale moim największym spełnionym marzeniem była praca z panem Romanem Polańskim. Po moim gościnnym występie w "Miss Saigon" w Teatrze Roma w Warszawie pan Roman Polański, który kręcił "Pianistę" m.in. w stolicy, zaprosił mnie do swojej nowej produkcji teatralnej w Hamburgu. Blisko dwa tysiące razy interpretowałem postać Chagala w "Tanz der Vampire". Zaproponowałem też kilka polskich wątków, które reżyser zaakceptował. Jestem bardzo dumny z naszej współpracy.

Wystąpił pan w głównej roli we wszystkich największych musicalach na świecie. Tu wymienię tylko kilka: "The Phantom of the Opera", "Miss Saigon", "Jesus Christ Superstar", czy "Les Miserables", który zdobył nagrodę "Tony" (teatralny odpowiednik filmowego "Oskara"- przyp. aut.) za najlepszy musical. Czy czuje się pan aktorem spełnionym?

- Nigdy nie miałem poczucia aktora spełnionego. Na dużą rolę w światowym musicalu czekałem cierpliwie aż 7 lat od wyjazdu z kraju w 1987 roku. Cały czas doskonaliłem się. Mój wachlarz zainteresowań i doświadczeń rozciąga się od artysty ulicznego aż po uzyskanie dyplomu śpiewaka operowego w Kammeroper we Wiedniu. Występowałem i na ulicy i w operze. To dało mi siłę i odwagę w Londynie. Uczę się cały czas. W tym zawodzie, kiedy uznasz, że jesteś naprawdę dobry, kiedy tracisz ochotę na poznawanie czegoś nowego i odcinasz kupony - to trzeba zrobić przerwę i zająć się czymś innym. Dlatego po "The Phantom of the Opera" i "Tanz der Vampire" występowałem ponownie 'na ulicy', by nabrać dystansu i napełnić się nowymi emocjami. Jestem aktorem, który mam odwagę zadawać pytania dziecka reżyserowi czy partnerom. Ja muszę wszystko wiedzieć. Nie wstydzę się, że jest ktoś mądrzejszy, komu należy zadawać pytania. Nigdy też nie trzymałem się kurczowo jednej sceny, jednego gatunku artystycznego, czy jednej roli. Występowałem w operetce, operze, teatrze muzycznym, czy nowoczesnym musicalu.

Mimo wielu osiągnięć pana dokonania artystyczne nie są powszechnie znane w Polsce. Gdzie leży przyczyna?

- Nie spędza mi to snu z powiek. Człowiek, którego mam honor nazywać swoim mistrzem - Roman Polański powtarzał mi, że mam robić swoje, a kiedyś zostanie to zauważone i docenione. Ja robię swoje. Jeśli ktoś jest zainteresowany moją twórczością wystarczy wejść na stronę internetową www.jerzyjeszke.com, czy zajrzeć do fan clubu na Facebooku. Natomiast rolą dziennikarzy i krytyków sztuki jest tak kreować gust opinii publicznej, aby ludzie poznawali zjawiska ważne i istotne w kulturze. Mój mentor, prof. Józef Muszyński mówił, że tylko umiejętności decydują o karierze, a sława jest tylko elementem towarzyszącym temu wszystkiemu co potrafisz na scenie i jakie emocje umiesz przekazać publiczności. Zgadzam się z nim. Natomiast współczesność jest taka, że coraz częściej sława jest oderwana od kompetencji. To jest niezależne ode mnie. Robię swoje (śmiech).

Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji