Artykuły

Teatr bez teatru - nieudany "Stalker" Teatru Wybrzeże

"Stalker" w reż. Jakuba Roszkowskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Łukasz Rudziński na portalu Trójmiasto.pl.

Nietypowo zaaranżowana scena i widownia Malarni Teatru Wybrzeże zaprasza nas w umowny, oszczędny, na pierwszy rzut oka atrakcyjny świat bohaterów "Stalkera". Niestety, dobre pierwsze wrażenie szybko zacierają zaniedbania inscenizacyjne najnowszej premiery Teatru Wybrzeże.

"Stalker" oparty jest o klasykę literatury science fiction - "Piknik na skraju drogi" braci Arkadija i Borysa Strugackich. Red Shoehart, główny bohater powieści Strugackich, to tytułowy stalker, czyli "mrówka", szabrownik terenów tajemniczej Zony w pobliżu angielskiej miejscowości Harmont. W poszukiwaniu nieznanych ludziom artefaktów (np. Czarnego Budyniu), stalkerzy zapuszczają się do Zony, narażając przy tym życie (często ginąc w niewyjaśnionych okolicznościach). Czym tak naprawdę jest i po co powstała śmiercionośna Zona - ślad po obcej cywilizacji, która porzuciła naszą planetę, pozostawiając po sobie takie niezrozumiałe dla ludzi Strefy Lądowania, zwane Zonami - nie wiadomo.

Nietypowa przestrzeń wzmaga "efekt obcości" świata "Stalkera". Jest on umowny, niedookreślony, postmodernistyczny. Bohaterowie spektaklu żyją w mrowisku - żelaznych slamsach przypominających więzienie. Red zachłysnął się wolnością, jaką daje obecność "tam". Dlatego ciągle "tam" wraca. Bez względu na konsekwencje dla siebie i swojej rodziny - Guty i Mariszki.

Fascynująca powieść Strugackich i bardzo udana jej ekranizacji w reżyserii Andrieja Tarkowskiego pod tytułem "Stalker" (1979) to dla teatru spore wyzwanie. Autorzy "Pikniku na skraju drogi", podobnie jak choćby Stanisław Lem w swojej twórczości, prowadzą narrację nieśpiesznie, z perspektywy bohatera, wypełniając ją wewnętrznymi monologami, uzupełnionymi o błyskotliwe spostrzeżenia i diagnozy społeczne. Podobnie jak bywało u Lema, epilog do powieści Strugackich dopisało życie, a porzuconą "zoną" stał się choćby teren Czarnobyla po katastrofie elektrowni atomowej w 1986 roku, gdzie także pojawiali się "stalkerzy", którzy, zresztą, płacili za to podobną cenę jak towarzysze eskapad Reda.

Debiutujący w roli reżysera Kuba Roszkowski, na co dzień dramaturg Teatru Wybrzeże, dla swoich pomysłów bardzo długo nie znajduje adekwatnej formy. Przedstawienie jest zlepkiem różnych, często wręcz niechlujnie połączonych ze sobą scen, podzielonych na cztery części inaugurowane osobliwym, zbiorowym, "kwadratowym" tańcem aktorów (ruch sceniczny Maćko Prusaka). Choć Roszkowski jest autorem kilku udanych, trudnych adaptacji ("Blaszany bębenek", "Kamień", "Nie-Boska komedia"), to tym razem w kwestie aktorów wkłada banalne słowa-waty, pozbawione głębszej treści.

Na fatalną adaptację można by przymknąć oko, bo wyraźnie ważniejsza jest sugestywna mowa ciała i gra gestem, ale i tu brakuje konsekwencji. Każdy z aktorów gra "po swojemu". Najbardziej wyrazista Justyna Bartoszewicz (Dina) stawia na agresywną, momentami wulgarną grę ciałem. O swojego bohatera walczy jeszcze Marek Tynda (Red), ale tej roli bardzo daleko do jego Hrabiego Henryka z "Nie-Boskiej komedii", czy Ewy/Adama w "Ciałach obcych". Ledwie poprawne warsztatowo role budują Ewa Jendrzejewska (kapitan Quarterblood), Michał Kowalski (Dick) i Łukasz Konopka (Kirył). Zupełnie niewidoczni zaś pozostają Cezary Rybiński (Barbidge) i Piotr Biedroń (Artur). Bardzo dużo swobody od reżysera dostała Wanda Skorny. Jej bohaterka, Guta, jest irytująco, nienaturalnie przerysowana i niepokojąco zbliża wątek rodzinny Roda, Guty i ich córki (w tej roli Zuzia Tynda) do taniej telenoweli.

Udaje się jednak Roszkowskiemu wywołać aurę tajemniczości. Pomaga w tym całkowita metamorfoza układu sceny i widowni Malarni Teatru Wybrzeże, ustawionych do siebie równolegle na całej długości sceny. Dzięki temu w Malarni mieści się oszczędna, zbudowana na żelaznej konstrukcji i utrzymana w industrialnym stylu scenografia Magdaleny Gajewskiej, a sama scena przypomina raczej Scenę na Strychu Wrocławskiego Teatru Współczesnego czy przestrzeń Dworca Świebodzkiego we Wrocławiu (scenę tamtejszego Teatru Polskiego), niż przestrzeń przedstawień prezentowanych na co dzień w Malarni.

"Stalker" jest spektaklem-hybrydą, w którym jest miejsce na groteskowe songi inspirowane teatrem Bertolta Brechta w wykonaniu Justyny Bartoszewicz (m.in. "Przytuli-lulaj"), paradokument (filmowy zapis wywiadu dziennikarki - Małgorzata Brajner - z naukowym autorytetem - Mirosław Baka), fragmenty "Władcy Pierścieni" Tolkiena, psychologizm 'a la Bergman czy serialowe dialogi i elementy gry komputerowej "S.T.A.L.K.E.R.: Cień Czarnobyla". Obok udanej scenografii, zdecydowanie warta zapamiętania jest też instrumentalna, świetnie dopasowana do spektaklu muzyka Adama Pierończyka.

Chaos inscenizacyjny i milowe skróty, jakimi "opowiadana" jest ta fragmentaryczna historia, bardzo utrudniają śledzenie działań aktorów. Na szczęście z kakofonii środków udaje się wyodrębnić udaną, zgrabną dramaturgicznie i wreszcie ciekawą teatralnie finałową wyprawę do Sfery Szczęścia, która spełnia życzenia tych, którzy przejdą przez Wirówkę. Pozostaje żal, że kapitalny pomysł na przeniesienie literatury science fiction na scenę nie idzie w parze z konsekwencją realizatorską.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji