Artykuły

Obrona "Dziadów"

Wokół telewizyjnych "Dziadów" Jana En­glerta rozpętała się poważna awantura. Dawno już żaden spektakl nie wzbudził tylu emocji. Nawet kontrowersyjna "Noc listopadowa'' Grzegorzewskiego - wizytówka Teatru Naro­dowego - nie odbiła się takim echem. O "Dziadach" się mówi, pisze, rozmyśla. Mie­sięcznik "Teatr" poświęcił przedstawieniu roz­mowę redakcyjną. Recenzenci innych pism tak­że nie pozostali obojętni. I niemal wszyscy zgodnym chórem wytoczyli przeciwko "Dzia­dom" ciężkie działa oskarżeń.

Bo jakże to? Narodowy dramat kastrować, mesjanizmu pozbawiać, z magii odzierać, tele­wizyjnym profanować kiczem? Święte Mickie­wicza słowo plugawym obrazem zohydzać? Ujęcia skracać, kamerą jak w opętaniu wywi­jać, niegodnym trickiem mamić, a przez to bezmyślnej gawiedzi nikczemnym schlebiać gus­tom? Jezus, Maria!

Dostało się Englertowi przede wszystkim za odważne korzystanie z możliwości współczesnej techniki telewizyjnej. Uznano powszechnie, że "Dziady" utrzymane w poetyce reklamy i wideoklipu są maksymalnie uproszczonym kiczem, adresowanym do nie czytających lektur licealistów z epoki MTV. Opinia to bardzo krzywdząca. Po pierwsze - finezyjne filmowanie i montaż nie mają wcale tak wiele wspólnego z teledyskowym migotaniem czy reklamową nachalnoś­cią. Ogólne tendencje związane z "przyśpiesze­niem" przekazu są zaś dzisiaj powszechne - nie tylko w telewizji i nie tylko w tak zwanej kulturze młodzieżowej. Nasze percepcyjne przyzwyczajenia zmieniły się znacznie w ciągu ostatnich lat, czy nam się to podoba, czy nie, i przytomny reżyser musi ten fakt brać pod uwagę (bądź, jak Krystian Lupa, ignorować go w sposób świadomy i prowokacyjny). Po dru­gie - "Dziady" Englerta nie wydają mi się ani uproszczone, ani ogołocone z głębszych zna­czeń. Przeciwnie, są uczciwą, choć pewnie dla wielu szokującą, próbą zderzenia Mickiewi­czowskiego dramatu nie tylko z wrażliwością dzisiejszą, lecz także z naszą narodową historią i pamięcią, z którą ostatnio nie bardzo wiado­mo co zrobić.

Z "Dziadami" są problemy od jakiegoś już czasu. Jak ocalić mesjanizm, ideę narodu-odkupiciela, cały mistycyzm części III? Jak uwia­rygodnić cierpienie sentymentalnego Gustawa w części IV? Co zrobić z naiwnym moralizator­stwem zjaw przybywających na obrzęd? Od­powiedź Englerta wcale nie jest prosta ani jednoznaczna. To prawda, że - co zarzucają krytycy - na plan pierwszy wysunął Gustawa-Konrada i jego "życie wewnętrzne", ogranicza­jąc nieco inne wątki i starając się racjonalizo­wać tajemnicze wydarzenia dramatu. Ale dzięki temu spektakl nabrał wyrazistości, nie tracąc wcale otwartego charakteru i nie gubiąc metafi­zycznego planu.

Przedstawienie zaczyna się wszak od spot­kania Gustawa z diabłem - Myśliwym Czar­nym (ostatnia scena części I). Ten diabeł towa­rzyszyć będzie Gustawowi wielokrotnie, aż w końcu opęta go i zostanie wygnany egzorcyzmem. To opętanie pokazał Englert najdosłowniej, przekształcając telewizyjnym trickiem Konrada-Żebrowskiego w diabła-Benoit. W tradycji inscenizacyjnej scena ta rozwiązy­wana była rozmaicie: słowa Złego Ducha wy­powiadał bądź sam Konrad swoim własnym głosem, bądź mówił je jakiś inny "głos skądsiś", bądź pojawiał się drugi aktor, łączył się z Konradem i tekst wypowiadali wspólnie. Z rozstrzygnięcia tej kwestii odczytać można reżyserską interpretację tekstu. Albo diabły nie istnieją, a wtedy "opętanie" Konrada jest wy­tworem jego udręczonej psychiki, albo istnieją jako byty duchowe, niewidzialne, albo też uobocniają się fizycznie i potrafią w mniejszym lub większym stopniu ingerować w cielesność bohatera. U Englerta ta ingerencja jest posu­nięta do ostateczności, co sugeruje realność i omnipotencję diabelskich mocy. Nie rozu­miem, dlaczego przenikliwi skądinąd recenzen­ci widzą w tej scenie jedynie tani, telewizyjny efekt rodem z horrorów?

Przygody duchowe bohatera toczą się w róż­nych planach, co uwidacznia symultaniczna kompozycja całości. (Po totalnej - a nieko­niecznie sensownej - dekonstrukcji Grzegorzew­skiego niewinne pomysły Englerta naprawdę nie powinny nikogo bulwersować). Miłosne wtaje­mniczenia i zawody przeplatają się z carskimi prześladowaniami. Nie ma chyba sensu docie­kać chronologii, pytać, czy wszystko jest tu snem, wspomnieniem czy wyobraźnią. Konrad "na etapie", szykujący się wraz z innymi do snu w drodze na zesłanie, podgląda obrzęd Dzia­dów, wstępuje do chaty księdza i wadzi się z Bogiem w więziennej celi. Jak on to robi? Oto tajemnica! Żadnego logicznego, racjonalnego wytłumaczenia nie znajdziemy. Może więc bo­hater Englerta wcale nie jest tak całkowicie jednowymiarowy i dookreślony?

Spośród tych przenikających się, fragmen­tarycznych wydarzeń najciekawsze wydają się doświadczenia miłosne. Żebrowski to wszak urodzony amant. Potrafi obdarzyć Gustawa wewnętrznym żarem, uczynić zeń romantycz­nego, wiarygodnego w swym cierpieniu ko­chanka. Nie są to sentymentalne cierpienia młodego Wertera. Już raczej byroniczny sko­wyt duszy. Drażniące krytyków "wstawki"-obrazy wydają się nie tyle ilustracją, co kontras­tem dla tegoż skowytu, według Dantejskiej maksymy: "Nie masz większej boleści, jak przy­pominać sobie czas szczęśliwy w niedoli". Mary­la, cała w bieli, stojąca wśród zielonych drzew lub znikająca w leśnej alei, to nie "pomoc" dla pozbawionego wyobraźni widza, lecz ucieleś­nienie obsesyjnych, archetypicznych wyobrażeń rodzących się w duszy Konrada i samego Mickiewicza. Dlaczego teatr telewizji nie miał­by do tego prawa? Czy zainscenizowanie wesela Puttkamerów jest istotnie tak wielkim grze­chem? Przecież wszystkie te "wstawki" - nie tak znowu liczne - nie trwają więcej niż po kilka sekund. Nic się tu nie dzieje kosztem Mickiewiczowskiego słowa! Zyskujemy po pros­tu dodatkowy środek wyrazu. Estetyczne wy­stylizowanie tych obrazów, przywodzące na myśl mistrzów polskiego malarstwa, nie po­zwala oglądać ich naiwnie. Przeciwnie - świad­czy, że "Dziady" Englerta, zachowując post­modernistyczny dystans wobec samych siebie, przetykane są licznymi, kulturowymi aluzjami. Dotyczy to zwłaszcza wcześniejszych insceniza­cji arcydramatu, obecnych u Englerta w różno­raki sposób: zesłańcy od Prusa, gołąbki od Swinarskiego, szopka od Dejmka, Ksiądz Piotr od Grzegorzewskiego.

Wszystko jest tutaj wzięte w nawias. Obrazy cierpiącego narodu, prowadzonych na zesłanie skazańców sprawiają wrażenie dobrze znanych; są świadomym i - jak sądzę - niekiedy ironicznym przywołaniem naszych narodowych stereotypów utrwalonych w malarstwie, filmie i teatrze. Tylko w ten sposób - zdaje się sądzić Englert - można dziś rozprawiać o polskiej martyrologii.

Ironii i dystansu jest w tym spektaklu więcej. Dość wspomnieć cepeliowskich kolęd­ników - dzisiejszy odpowiednik anielskiego chóru. (Tylko więc diabła da się traktować poważnie?) Intrygują też zjawy z obrzędu: sztucz­ne, karykaturalne, odgrywane przez samych wieśniaków. Dzieci recytują tekst jak na szkol­nej akademii, Zosia udaje sentymentalną pas­terkę (towarzyszy jej prawdziwy baranek - to przecież jawny żart reżysera), by za chwilę w erotycznych konwulsjach obnażyć biust, jak­by chciała przelicytować frenetyczno-histeryczną Zosię Swinarskiego. Chyba zbyt pochopnie uznał Englert, że problemy tych zaświatowych gości nie mogą dzisiaj brzmieć serio. A przecież sami wieśniacy traktują ich poważnie, reagując dziko i agresywnie. Guślarz Majchrzaka to demoniczny szaman-pogromca. Mógłby po­wtarzać za Konradem: "zemsta, zemsta, zemsta na wroga!" Niczym charyzmatyczny terapeuta wyzwala w wieśniakach tłumione instynkty. Mit dobrotliwego i współczującego ludu został skompromitowany (jeszcze dobitniej niż u Swi­narskiego).

Nie twierdzę, że wszystko mi się w tym przedstawieniu podoba. Drażniąca wydała mi się Danuta Stenka w roli Pani Rollison - eg­zaltowane, jękliwe babsko, które nie tylko Nowosilcowa mogłoby wyprowadzić z równo­wagi. Nie najlepiej wypadła Wielka Improwiza­cja. Wymachiwanie kurtką i walenie głową w ścianę nie wyjaśni tajemnic Konradowej duszy. Być może Żebrowski jest po prostu za młody i zbyt "amantowaty", by zagrać tę doświadczoną postać o niepospolitej osobowoś­ci. Jego Improwizacja brzmi miejscami pusto i fałszywie. Nie rozumiem też, dlaczego ostatnie słowo należy do Ducha z Prologu ("Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza!"). Ducha, o którym nie wiadomo, czy dobrym jest, czy złym. W dodatku mówi te słowa - z offu - Gustaw Holoubek, grający przecież Kon­rada w "Lawie" Konwickiego i wcześniej u Dejmka. O co tu chodzi? Czyżby stary Konrad pouczał młodego?

Wątpliwości znalazłoby się więcej. Uważam jednak, że "Dziady" Englerta to widowisko mądre i ciekawe. Od legendarnych "Dziadów" Swinarskiego (rok 1973) nie było tak udanej inscenizacji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji