Artykuły

W poszukiwaniu dziecka

"Antyzwiastowanie" w reż. Bartosza Szydłowskiego we Wrocławskim Teatrze Lalek i Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Kim jest dziecko, które pojawia się w domu bohaterów "Antyzwiastowania", najnowszej premiery we Wrocławskim Teatrze Lalek? Nowym, pełnoprawnym mieszkańcem czy lekarstwem na kryzys w związku rodziców?

Szkicowy, zaprojektowany przez Małgorzatę Szydłowską dom wypełnia całą scenę, a jego otwarta konstrukcja sprawia, że przez jego wnętrza prześwietlają wizualizacje Dawida Kozłowskiego

Mam problem z "Antyzwiastowaniem", spektaklem o adopcji, i wiąże się on nie tyle z efektowną inscenizacją Bartosza Szydłowskiego, która podkreśla cechy baśniowej struktury tekstu Marii Spiss, co z samym tekstem właśnie.

Może ten kłopot zaczyna się zresztą gdzieś głębiej, u źródeł samego pomysłu - przedstawienie zostało zrealizowane w ramach miejskiego projektu "Wrocławska podróż do rodzicielstwa", tak jak cały program, ma na celu oswajanie tematu adopcji i rodzin zastępczych. Taki melanż sztuki z urzędniczymi, najlepszymi nawet, pomysłami zawsze obarczony jest ryzykiem. A artyście trudno uciec przed zobowiązaniami wobec nich, co z wolnością niewiele ma wspólnego. Dzieło często w efekcie trąci demagogią - jakkolwiek słuszne i godne poparcia byłyby tezy w takim projekcie lansowane. A u widza szybko uruchamia się ostrzegawczy alarm. I zamiast dać się ponieść opowieści, zaczyna podważać jej sens. Tak jest z "Antyzwiastowaniem", któremu od początku towarzyszą znaki zapytania.

Obserwujemy mężczyznę (Dominik Sroka) i kobietę (Paulina Skłodowska), którzy spełnili wszystkie swoje materialne marzenia - zbudowali dom w idealnym miejscu, pośród łąk, pól i lasów. Niedaleko jest jezioro, tuż za oknem rosną maliny i jagody. No i przeważnie świeci słońce. Słowem - raj. A jednak coś psuje ten sielski obrazek - to dręczące odczucie pustki, które dotyka przede wszystkim kobietę. Wkrótce dowiadujemy się, co za nim się kryje - to poczucie, że ich rodzina jest niepełna, że kogoś brakuje. Tym kimś jest dziecko- tak to opowiada Maria Spiss i twórcy spektaklu.

Ja to widzę inaczej - oglądam mężczyznę i kobietę, którzy są najwyraźniej znudzeni sobą. Nie potrafią rozmawiać, a pustka, która ich dopada w raju, który sobie zbudowali, odzwierciedla ich wzajemne relacje. Odkrywają raptem, jak niewiele ich łączy i to odkrycie wprawia ich w przerażenie. Bo piekielnie trudno jest wycofać się z tego idealnie umeblowanego życia, a na to, jak je naprawić, nie mają pomysłu. Jedynym rozwiązaniem, jakie przychodzi im do głowy, jest dziecko, które ma być lekarstwem dla ich związku. To fałszywe, niebezpieczne założenie, które nie powinno być podstawą starań o potomstwo - niezależnie czy o biologiczne, czy o adopcyjne.

Jednak anioł antyzwiastowania, który odwiedza kobietę, przynosi jej smutną wiadomość - jej brzuch pozostanie pusty, dziecko się nie urodzi. Para jednak nie poddaje się i wyrusza na poszukiwanie dziecka. Po to, żeby dom wypełnił się miłością, a rodzina stała się rodziną.

Atutem tekstu Spiss jest kilka scen oddających rozpacz i zmęczenie adopcyjną procedurą. Kiedy postaci są najbliższe rezygnacji, stają się jednocześnie najbardziej poruszające. Jednak zarówno tekst sztuki, jak i inscenizacja Szydłowskiego uniwersalizują tę opowieść - to już nie indywidualna historia, ale baśń serwująca trudną do podważenia prawdę. A jednak aż korci, żeby wziąć ją w nawias. Bo nie pozostawia miejsca na nieoczywistość, na margines. Na pary, którym wystarcza życie we dwoje, a jego wypełnienie wspólnymi pasjami wcale nie skutkuje poczuciem pustki. Czy na rodziców, dla których zaproszenie do domu dziecka nie ma być lekarstwem na problemy nękające dorosłych.

Tym, co ratuje tekst Spiss przed taką łatwą jednowymiarowością, są inscenizacyjne pomysły Bartosza Szydłowskiego, które dają tej historii - nie odbierając jej uniwersalnych sensów - dystans. Kobieta i mężczyzna są karykaturami postaci wyprodukowanych przez współczesność, goniących za wizją szczęścia rodem z telewizyjnej reklamy. W swoim pięknym domu, do którego przez okna wpada i las, i czyste, błękitne niebo, popijają kolorowe drinki, ćwiczą tenisa, boks i jogę. Oderwanie tego życia od rzeczywistości podkreśla postać kangura (Grzegorz Mazoń), który jest tu i sędzią bokserskim, i podającym piłki pomocnikiem na tenisowym korcie. Szkicowy, zaprojektowany przez Małgorzatę Szydłowską dom wypełnia całą scenę, a jego otwarta konstrukcja sprawia, że przez jego wnętrza prześwietlają wizualizacje Dawida Kozłowskiego.

W tym spektaklu lalkowego teatru lalka ma do odegrania jedynie epizod w finale historii, a ciężar całej opowieści spoczywa na barkach aktorów. I choć Paulina Skłodowska i Dominik Sroka sprawdzili się bardzo dobrze, to Grzegorz Mazoń, kreujący kilka postaci drugiego planu, ich zdystansował. Dzięki niemu postać tchórzliwego anioła, posłańca złych wieści, zyskała umowność, a urzędniczka, która niczym Sfinks zadaje przyszłym rodzicom zagadki nie do rozwiązania - efektowne przerysowanie. Cała historia, rozgrywająca się zgodnie ze strukturą baśni - jej bohaterowie, żeby zdjąć zły czar z domu i samych siebie, muszą wyruszyć w podróż i pokonać wiele trudności - w dużej mierze właśnie dzięki postaciom zagranym przez Mazonia zyskała ironiczny nawias.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji