Greene w Ateneum
W TEJ komedii bardzo dziwnej i szokującej dla tych, którzy znają twórczość pisarską lub dramaturgiczną Grahama Greene'a, jest morał, choć nie ma moralizowania. Zdawałoby się, że trójkąt małżeński - ulubiony temat komedii bulwarowych i powieścideł romansowych - wyczerpał wszelkie swoje warianty i w literaturze już miejsca nań nie ma. Tymczasem nowa, bo wystawiona w 1959 roku, komedia Greene'a, opatrzona całym arsenałem łóżkowej farsy, wraca do tego motywu, by być może naprowadzić widza na ślad wniosków poważniejszych i całkiem budujących. Po kpinach z własnej arystokracji, ulubionym tematem pisarzy angielskich jest kompromitowanie moralności i obyczajów swojej middle classe, czego przykładem - stojąca na innym krańcu pod względem formy i gatunku - farsa Simpsona "Jeden ruch wahadła". I na pewno jedną z tendencji - realistycznej, choć wyjątkowe sytuacje przywołującej - komedii Greene'a będzie wyśmianie, jeśli nie kompromitacja, wielu śmiesznostek, przyzwyczajeń, moralności współczesnej przeciętnej rodzinki angielskiej.
A powiedzieć trzeba, że właściwie żadna z postaci tej komedii żywej sympatii w nas nie budzi, poza małym chłopcem grającym tu oczywiście epizodyczną rolę. Ani podstarzała pani domu, która w trzeciej wiośnie swego życia puszcza się na niewybredne przygody, ani ustępliwy małżonek, ani też nieco mniej ustępliwy kochanek, który - mimo pozorów - z tej rodzinnej hecy wyjdzie najbardziej przegrany.
Oglądając "Ustępliwego kochanka" nasze wrażenia oscylują między wesołą zabawą (sytuacyjne bomby śmiechu wybuchają w niektórych scenach co chwila) a uczuciem niesmaku i zażenowania. Intymne sprawy sypialniane pp. Rhodes, niewybredna scena w hotelu, niewyszukane choć szokujące sytuacje - to wszystko powinno, wydawałoby się, położyć wobec bardziej wymagającego widza tę komedię. Tymczasem wystawiono ją w londyńskim Globe Theatre w świetnej reżyserii Johna Gielguda, w znakomitej obsadzie. Przedstawienie londyńskie spotkało się z życzliwym przyjęciem krytyki.
Ta zręcznie i pod względem warsztatu dramatycznego napisana komedia należy na pewno do najlepszych sztuk Greene`a. Jej wartość moralistyczna przejawia się w ogólnym wrażeniu, w refleksji, która nam przypomina na ogół niedostrzegalną prawdę, że zło jest piekielnie nudne, a jego kuszące perspektywy szybko blakną i okazują się żałośnie śmieszne. Takie wnioski narzucić może autor przez przekorę sytuacyjną. Bo cóż się w tej sztuce okazuje. Mąż-rogacz zazdrosny o kochanka jest na pewno wypróbowaną w swojej sumienności postacią farsową, ale kochanek zazdrosny o męża to chyba typ jeszcze bardziej komiczny, choć nie tak znów zapewne rzadko spotykany. Mąż, który zgadza się na półkonkubinat żony, by zachować ją przy sobie, może wzbudzić zainteresowanie zawodowe psychiatry, ale kochanek, który na taką sytuację przystaje, wymaga natychmiastowego i przymusowego leczenia, zanim nie zacznie poważnie otoczeniu zagrażać. Nie dziwmy się, że właśnie ów "ustępliwy kochanek", Clive Root - w bardzo trafnej interpretacji aktorskiej Józefa Kosteckiego, był przez cały czas najbardziej "przegraną" i ponurą osobą na scenie.
Wydaje się, że komedia Greene'a nic nie ukrywa, za niczym tu nie trzeba szperać, niczego wydobywać, wszystko - mimo paradoksalnych sytuacji - jest jasne, a autor usuwa przed reżyserem kamienie z drogi. Tymczasem mimo pozorów jest to sztuka niełatwa dla reżysera i aktorów, właśnie przez ową cienkość przejścia między komedią z problemem a pustą i niesmaczną farsą, między bombami śmiechu a nudną moralistyczną chałą, jaką łatwo z niej spreparować. Janowi Bratkowskiemu udało się zachować właściwe proporcje, choć chwilami skłaniał się ku farsie, zaś aktorom zależnie od potrzeby czynić swoje postacie śmiesznymi, niesympatycznymi lub nawet chwilami wzbudzającymi współczucie. Najwięcej może ukrytej dramatyczności miał (nie dziwmy się) Wiktor Rhodes - Tadeusza Bartosika. Bardzo trafnie aktor unieszczęśliwiał swojego bohatera w momentach, w których mógł w jakiś sposób wzbudzić współczucie, a nie wywołać wrażenie śmieszności, i natychmiast go obrzydzał przypominając żałosną i śmieszną jego rolę i sytuację, w jaką się sam wplątał. Bo ostatecznie - choć wszystko wskazuje na to, że Mr. Rhodes będzie ostatecznie górą - cena, jaką za to płaci, nie przynosi chluby normalnemu mężczyźnie. Hanna Skarżanka dobrze wyważyła między macierzyńskim uczuciem Mary Rhodes do synka i zdradzanego męża, między nieskazitelnym spełnianiem obowiązków pani domu a umiarkowaną namiętnością do niefortunnego kochanka. W tym umiarze Mary jest coś bardzo amoralnego, coś, co budzi niechęć do tej domowej kury, której zachciało się podrywać, a która jest poza swoim wyskokiem tak bardzo spokojna, naturalna, obowiązkowa. Anna Howard to nieco zwariowana pannica, ale w rzeczywistości bardziej dziecinna niż ekscentryczna. W przedstawieniu warszawskim Anna Howard grana przez Wandę Koczewską potwierdza nasze wątpliwości, czy niefortunny Clive jest naprawdę zupełnie normalny, jeśli tak łatwo rezygnuje z młodej, pięknej dziewczyny interesującej nawet w sytuacjach, w których kobieta może raczej wzruszać niż zachwycać.