Mazurkiewicz wstępuje do piekła!
Foyer jest teatrzykiem ogródkowym. Girlandy, kawiarenka, scena z damską orkiestrą. Wiedeńskie walce i lampka szampana po 5000 zł. Na widowni klimat fin-de-siecle'u: parowóz, balon, bicykl i... zmysłowa diva (namalowana, niestety) wdzięcznie pozująca na tle letniej "budy". Dwie boczne dekoracje zamknięte prospektem-kurtyną wyznaczają przestrzeń "ogródka". Tutaj panienki z "Arkadii" tańczą kankana, a aktor Cabiński (Mariusz Żarnecki) i "słomiani wdowcy" flirtują z szanowną publiką, namawiając ją na wspólne trele (skomplikowany "refren" "tarara bum dera"); tutaj właśnie słodka Kamilla (Eliza Sroka) tresuje pejczem swoich wielbicieli, śpiewając przy okazji słynną Małgorzatkę. Kurtyna w górę i... Na dworcu w "przodującym mieście prowincji", Radomiu, wiejska przekupka, Żydzi, nowożeńcy, matrony i płochliwe zakonnice. Z torbami, koszami, pakami, paczuszkami. Za kulisami "żelazny potwór" z rykiem wypuszczający parę. Prezes "Lilii Radomskiej", imć pan Saturnin Mazurkiewicz (doskonały Grzegorz Chrapkiewicz) wyrusza - w zwariowanym towarzystwie Kazia (Dariusz Wójcik), afrykańskiego wojownika uzbrojonego w procę i lasso - w podróż do syreniego grodu, czyli "sodomskiej Gomory". Żegnają go członkowie towarzystwa walki z zarazą moralną - nobliwe damy w żałobnych sukniach, o twarzach ozdobionych wąsikiem, z których jedna w dodatku przemawia głosem zdecydowanie męskim - widać cnota nie idzie w parze z kobiecością. Przemówienie delegata do Mazurkiewicza przerywa co chwilę orkiestra wystrojona w niebiesko-fioletowo-różowe mundury i strażackie hełmy. Najpierw tusz dla prezesunia, potem jeszcze przestroga ("Bój się Boga, Mazurkiewicz") zatwierdzona przez samego Stwórcę, który przemówił przez dworcowy megafon do swego ludu ("Oj, Mazurkiewicz!"). A w Warszawie... W salonie państwa Mąckich jarmarczność pomieszana z pretensjonalnością mieszczańskiego gustu. Pod patronatem nagiej Wenus w otoczeniu amorków, pośród jaskrawych aksamitów i papierowych palm poczciwy żywot wiodą dwie wypacykowane megiery (Maria Trzcińska i Urszula Polanowska) i rozpoetyzowana, podstarzała dziewica (Katarzyna Chałasińska). Za kulisami teatrzyku "Arkadia" roztrzepany inspicjent wpada nogą do wiadra, skacowany baryton kuruje gardło, a skąpo ubrane baletnice flirtują ze "słomianymi wdowcami". Zwyczajny "burdel". Ale, uwaga! Zawieszone w górze białe aniołki - obok figur pierwszych grzeszników Adama i Ewy - sygnalizują wkroczenie niewinności (w osobie Mazurkiewicza) w otchłań rozpusty. Cnota w niebezpieczeństwie!
Urokiem tego światka jest sztuczność, umowność. Wszystko tu "na niby": malowane dekoracje, atrapy zwierząt, butaforskie jedzenie. Tandeta, kicz. Zakulisowy obrazek odsłania mechanizm teatru. Manekiny, kostiumy, teatralna maszyneria, pupałki. "Tu oszukują i mamią ludzi!" - krzyczy zgorszony obywatel Radomia dotykając jakiegoś fałszywego kundla. Cóż, kiedy - za sprawą półnagich panienek ("jakie to dziewuszki, jakie mają nóżki") i kokieteryjnej Kamilli - sam ulega urokowi "ogródków", kończąc pierwszy akt na rękach roztańczonego w kankanie zespołu "Arkadii", wołając: "Gdyby mnie teraz zobaczył proboszcz z Radomia!".
Aktorzy Teatru Muzycznego w Gdyni, grają bohaterów "Żołnierza królowej Madagaskaru", ci zaś z kolei grają także przed sobą. Jedni na "ogródkowej" scenie, drudzy... w salonach. Mąckie - zgłaszając pretensje do dam z towarzystwa - popisują się znajomością (raczej ze słyszenia) etykiety i nie mogą się powstrzymać od lektury miłosnego liściku Kamilli. Panna Sabina gwałtowną potrzebę mężczyzny usiłuje zastąpić umiłowaniem poezji. A Mazurkiewicz, rozpalony namiętnością do sprytnej aktoreczki, dzieło nawracania jawnogrzesznicy rozpoczyna od wspólnej kolacji w hotelowym numerze. Jeśli dodać do tego bezsensowność salonowych rozmów ("Jak ten czas leci. - Leci, leci."), przejęzyczenia, emocjonalne "wpadki" tłumione przepisowym zachowaniem - wielopiętrowość teatru staje się oczywista.
Na szczęście demaskowanie owej podwójności, zwyczajnego zakłamania nie służy tutaj moralizatorstwu. Opowieść o tarapatach mecenasa Mazurkiewicza nie może być przecież traktowana serio. Jerzy Gruza podejmując konwencję farsy, "ogródkowego" wodewilu, decyduje się na pastisz. Bawi staroświeckim komizmem, wielością niespodzianek, zaskakujących, brawurowych pomysłów, podyktowanych dystansem wobec poczciwej "ramotki". Szkoda tylko, ze widzów z pierwszych rzędów straszą mikroporty przyklejone aktorom do policzków - mimo manifestowania teatralności pewne rzeczy powinny pozostać w ukryciu.