Na scenie Sopotu (fragm.)
Ryszard Major miał pomysł odważny i ambitny. Postanowił "Bal w operze" Juliana Tuwima przetworzyć w odrębną kompozycję sceniczną, przełożyć kategorie poetyckie na w miarą równorzędne, wartości widowiskowe. Słusznie ujrzał w tym poemacie jego wewnętrzny dramatyzm. Utwór napinany w 1936, zakazany wówczas przez cenzurę i nigdzie w całości przed wojną nie drukowany, naładowany jest - jak elektrycznością - ekspresją wydarzeń, nakładających się na siebie symultanicznie już nie tylko jak w teatrze, ale nawet jak w filmie. Stanowi rozgrywkę (a więc grę) ze swoim czasem: z rzeczywistością polską ostatnich lat międzywojennych. Bucha i kipi diabo1iczną wręcz inwencją językową, przy pomocy której pasja, szyderstwo, rozpacz obrazują ze zmysłową plastyką konflikt, podstawę wszelkiej dramaturgii. To satyra, a więc ceremonia satyrowa, obrzęd misteryjny, czyli teatralny, na co wskazują elementy zawarte już w samym tytule: "bal", oczywiście, kostiumowy i centralny punkt akcji, "opera".
Ów teatr ma typowy charakter ekspresjonistyczny z końca lat dwudziestych i i początku trzydziestych, przypominając teatr Brechta z jego prostytutkami, burdelami, przedmiejską scenerią i posługujący się często apokaliptyczną wizją walącego się świata. Dałoby się tu znaleźć pewne powinowactwa np. ze sztuką Eliasa Canettiego "Wesele" z 1932, gdzie totalna zagłada obrazowana jest cytatem z Biblii. Ale równocześnie odkrywamy w tym dzisiaj dość nieoczekiwaną nowoczesność. Ostra, jarmarczna niekiedy groteska, brutalizm słownictwa, kompromitowanie utrwalonego tradycją modelu życia państwa i narodu - to niektóre składniki owego nurtu współczesnej literatury, którego twórców przeciwnicy nazywają z obrzydzeniem "szydercami". "Bal w operze" nastrojem i treścią ideową wydaje się nieco zbliżony do "Operetki" Gombrowicza. Zrozumiałe wiec jest oburzenie i konfiskata z 1936. Ale i dokładnie dziesięć lat później, kiedy - już w Polsce Ludowej - opublikowano pełny tekst, posypały się gromy oburzenia na autora za ,,pornografię" i "bluźnierstwo". Zapewne także dziś nie zabrakłoby antagonistów, gotowych do zaatakowania z tej racji nieżyjącego poety, którego - właśnie po ukazaniu się po wojnie "Balu w operze"' - ochrzczono w prasie emigracyjnej "Myćkiewiczem".
Wszystkie te myśli budzi "Bal w operze" oglądany na scenie w Sopocie. Już to świadczy o sukcesie. Reżyserowi udała się realizacja własnego pomysłu. Powstało samoistne, atakujące, dzieło artystyczne, dla którego tekst Tuwima stał się czymś w rodzaju scenariusza. Pierwszym najważniejszym elementem realizacji jest jej umuzycznienie. Tekst jest w całości, śpiewany. Ale nie oznacza to jakiejś taniej i łatwej operowości. Muzyka Andrzeja Głowińskiego, która stanowi rodzaj swoistego kolażu ludowych, kawiarnianych, wojskowych motywów, poddaje jakby tylko rytm. Powstaje rzeczywistość nasycona organicznie nie tyle muzyką i melodią, ile dźwiękiem. To zgrzytliwym i szarpiącym to sentymentalnym to wulgarnym. Szaleńcze w swojej obsesyjności wołanie świata.
Drugą ważną częścią składową widowiska jest specyficzny ruch i gest aktorów. Reżyser rozbudowuje z drobiazgową dokładnością - której umie jednak nadać charakter improwizacji i która, być może, właśnie z improwizacji wyrosła - kompozycję działań. Nie stara się ona tylko - podobnie jak muzyka - ilustrować tekst. Przeciwnie, często funkcjonuje niezależnie od tekstu a nawet czasem przeciw tekstowi. Posiada własną motywacje i własną skalę środków, choć zmierzającą do tego samego celu co tekst: do oskarżenia przedstawianego świata. Tak jak w codziennym życiu gest - np. pokazanie języka - niekiedy ostrzej i lepiej wyraża nasz stosunek do zjawisk niż słowo.
Niewątpliwie płaci się za to pewną cenę. Jak powiedziano "Bal w operze" jest jednym z tych utworów Tuwima, gdzie jego ekwilibrystyka językowa osiąga szczególne mistrzostwo. Słowo pod piórem poety rośnie, kurczy się, zwija, przeobraża, jak żywa istota. To wyjątkowy fenomen lingwistyczno-artystyczny, dostarczający w lekturze zmysłowych niemal rozkoszy.
Otóż, przy przeniesieniu struktury literackiej o takiej specyfice w inny wymiar, którego istotą są przede wszystkim efekty dźwiękowe i działania fizyczne, owa kunsztowność słowotwórcza zaciera się niekiedy, a jej finezja przepada. Ale nie jest to najbardziej decydujące, skoro ów nowy wymiar godnie je tu zastąpił. Że tak się stało, zasługa w tym również - a może głównie? - aktorów. Doskonałe opanowanie przez nich zarówno głosu jak i całego ciała pozwala na sprawne wykonywanie mnóstwa drobnych, ale trudnych nieraz zadań bez chwili odpoczynku, w nieustającym rytmie i tempie, a mimo to z matematyczną niemal precyzją. Na uwagę, zasługuje skromność, z jaką potrafią oni podporządkować się generalnej logice przedstawienia. Jego bohaterem jest bowiem zbiorowość (tak jak i w poemacie, co zresztą jest jeszcze jedną cechą właśnie ekspresjonizmu) i dyscyplina aktorów realizuje tę zespołową zasadę w pełni. Krzywdzące byłoby zatem wynoszenie któregoś z tych aktorów ponad innych. Należy oddać sprawiedliwość wszystkim.
Ewentualne zastrzeżenie mógłby budzić koloryt przedstawienia. Brakowało w nim może trochę jasności, barwności, większej bujności i jaskrawości świateł. Oszczędna scenografia Jana Banuchy, ze świetnie dobranymi kostiumami zamknęła przestrzeń ścianami ciemnymi i ponurymi, jak gdyby chodziło o stworzenia od początku takiego właśnie nastroju - i tym samym po trochu oceny - przedstawianego świata. Jeżeli rzeczywiście istniał taki zamiar, byłoby to zbytnim uproszczeniem. Świat "Balu w operze" gnije imponująco w tzw. feerii barw.
I jeszcze jeden drobiazg. Ani rusz nie mogę się domyśleć, dlaczego przy chóralnym skandowaniu okrzyków "brawo, brawo, brawo, brawo" stosowany jest - niezgodnie z zasadami języka polskiego - oksytonon, czyli akcent na ostatniej, zamiast na przedostatniej głosce? Czy chodzi tu o zasugerowanie atmosfery jakiejś swoistej egzotyki?