Po premierze
Centralnym punktem "Bitwy pod Grunwaldem" Marka Fiedora jest religijno-patriotyczna akademia przygotowana przez więźniów stalagu. Reżyser ustawił tę scenę ogromnie ryzykownie. Krok dalej - zabrzmiałaby jak bezsensowna profanacja, krok bliżej - powstałaby nieznośna i sztuczna uteatralizowana parodia. Uroczysty ton serio budowany jest poprzez obszerne cytaty religijnego obrządku, traktowane z całą powagą. Ksiądz - wcześniej poczciwy bogoojczyźniany fajtłapa - na tych kilka minut zyskuje prawdziwą charyzmę. Zaś grupa dipisów, wcześniej prześmiewczo, brutalnie, po prostu koszarowo traktująca wszystko i wszystkich - tutaj jednoczy się w uroczystym nabożeństwie. Ale coś jednak jest nie tak w tej liturgii, nagle rzeczywistość się przemienia - "Bogurodzica" narzuca nowy, zaskakujący wyraz scenie. Pieśń śpiewana niegdyś przez rycerzy pod Grunwaldem i teraz wywołuje nagły napływ mocy. Znika realizm. Grupa żołnierzy, zmieniając tempo pieśni, poruszając się marszowym krokiem, niszczy wszystko na swojej drodze. Jakby w "Bogurodzicy" zaklęta była siła, która może prowadzić do destrukcji, zniszczenia, na takiej samej zasadzie - jak przed wiekami, prowadziła przeciw wrogom.
Fiedor przełożył prozę Tadeusza Borowskiego na język teatralnie sformalizowany. Wyostrzone sceny z obozowego życia - postaci do przesady zróżnicowane, prowadzone momentami w stronę karykatury - stwarzają czasami śmieszne, czasami ckliwe, czasami mające wzruszyć obrazy. Gdy tylko zaczynamy się emocjonalnie zanurzać w opowiadaną historię, natychmiast pojawia się jednak przełamanie, bardzo nierealistyczne, metateatralne. Żołnierskie żarty, rubaszność, pożądanie, przemoc, marzenie o miłości - czyli sceny z życia dipisów - zderzają się z pozbawionym jakiegokolwiek emocjonalnego napięcia, zimnym, formalnym komentarzem. Wzajem się demaskując. Nie pozwalając przeważyć ani tonowi patriotycznej akademii, ani żołnierskiego żargonu, ani patetycznego serio. Mały krok dzieli bohaterstwo od demolki, obrzęd religijny od obłudnej ceremonii obowiązkowej, potrzebę miłości od nieczułości.
Kilkakrotnie w trakcie przedstawienia wszyscy aktorzy ustawiają się jak chór, a przed nim dyrygent. Stoją poza zasadniczą przestrzenią gry, wyznaczoną przez zdemolowany barak, pozbawiony ścian. Nie śpiewają jednak, lecz mówią, podzieleni na różne głosy. Powstaje polifoniczna recytacja, z różnicowaniem wysokości i tempa poszczególnych głosów. Ten "chóralny" zabieg nie tylko burzy możliwość "zanurzenia się" w tok opowieści, podążania za słowem i fabułą, ale także buduje całkowicie nowe znaczeniowo konteksty. Gdy chór recytuje, na przykład, "Ojcze nasz" - przypomina to mistrzowsko opanowaną musztrę. Tekst tej ewangelicznej modlitwy potraktowany zostaje jako zbiór głosek, z których tworzy się formalna - bardzo interesująca zresztą - kompozycja dźwięków. Chóralne recytacje kojarzyć się muszą z obozowym życiem, koszarowym drylem. Ale równocześnie ta modlitwa, jak i później śpiewana "Bogurodzica", stają się mocnym, bojowym hasłem. Hasłem, które jednak w tym przypadku nie wzywa do niczego, które tkwi pomiędzy niemogącymi sobie znaleźć miejsca żołnierzami. Wojna się już skończyła. Muszą oni z bohaterów przekształcić się teraz w ponoszących odpowiedzialność za siebie cywilów. Bohaterstwo prowadziło do rzeczy wielkich, ale gdzie teraz znaleźć obszar, w którym mogłoby się zrealizować? Wszystko wokół zrobiło się jakieś małe, szare, śliskie, niejednoznaczne, pozbawione wyraźnych kierunków.