Artykuły

Nie jestem na sprzedaż

- Były propozycje opublikowania naszego materiału z moją twarzą na okładce. Ale tym ludziom chodziło tylko o kasę. Tymczasem ja nie jestem na sprzedaż. Zespół nie ma lidera - i to jest piękne. Rozmowa z PAWŁEM MAŁASZYŃSKIM o nowej płycie jego zespołu Cochise.

Co było pierwsze: muzyka czy aktorstwo?

- Jasne, że muzyka. Kiedy zacząłem dorastać, to właśnie rock zaczął najbardziej kształtować moją świadomość. Muzyczna rewolucja, która wydarzyła się w Seattle na początku lat 90., zdeterminowała moje podejście do życia. Początkowo pisałem teksty, potem montowałem różne składy, podejmowałem pierwsze próby wokalne. Aż wreszcie pod koniec szkoły aktorskiej pojawił się Cochise. Zastanawiałem się wtedy, jak długo przetrwamy. I okazało się, że minęło dziesięć lat. Kontrakt z wytwórnią Mystic, którego owocem jest "Back To Beginning", to dla nas nagroda za wszystkie trudy poniesione w tym czasie.

A skąd indiańska nazwa i tematyka tekstów?

- Zaczęło się jeszcze w liceum. Poznałem wtedy ludzi, którzy na serio interesowali się tą kulturą. Zafascynowały mnie indiańskie wierzenia, obrzędy, plemienne podziały i terytoria, na których mieszkali. Pewnego razu wracaliśmy z próby i powiedziałem do chłopaków: "A może by tak właśnie Cochise?" Byłem wtedy pod wrażeniem płyty Audioslave z takim właśnie utworem. Po początkowym zaskoczeniu - przystali na to, bo okazało się, że imię indiańskiego wodza idealnie pasuje do charakteru naszej muzyki i tekstów.

Te szamańskie odwołania kojarzą się oczywiście z Jimem Morrisonem z The Doors czy Ianem Astbury z The Cult. To Twoje wzory wokalne?

- Na pewno! Do tego jeszcze Chris Cornell, Eddie Vedder, Glenn Danzig czy Mike Patton. Ale największym wokalistą wszech czasów jest dla mnie oczywiście Freddie Mercury. I jak czerpać wzorce - to tylko od najlepszych. Ale jestem całkowitym naturszczykiem - nigdy nie ćwiczyłem głosu. Na pewno przydałoby mi się kilka lekcji śpiewu, tylko znajdź mi na to czas! Dla każdego rockowego wokalisty koncerty są najlepszą szkołą wokalu. W moim przypadku to nie takie proste, bo jak na razie nie mamy za wiele występów. Właściwie koncertujemy tak na dobre dopiero od dwóch lat, przedtem Cochise był raczej projektem studyjnym. Oczywiście, ze względu na charakter mojej pracy. Ale ostatnio daliśmy w sumie aż pięćdziesiąt koncertów - i ciągle chcemy więcej!

Wasza pierwsza płyta sprzed dwóch lat przeszła jakoś niezauważona.

- Czy ja wiem? Wydaliśmy ją sami w nakładzie dwóch tysięcy egzemplarzy. Potem trafił się dystrybutor i sprzedaliśmy jej około 700 sztuk w samych EMPiK-ach. Uważam, że to całkiem dobry wynik, jak na obecne czasy. Drugi album też planowaliśmy opublikować własnym sumptem. Wojtek, nasz gitarzysta, podsunął nam jednak myśl, żeby spróbować w Mysticu. Dlatego przesłaliśmy ten materiał Michałowi Wardzale, a on po jego przesłuchaniu powiedział: "To jest dobre! Wydajemy!". Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy - bardziej nam zależało, aby uzyskać od Mystica jakąś fachową opinię na temat naszej muzyki. Tymczasem poszło zupełnie inaczej - i wcale nie przez fakt, że to ja jestem wokalistą Cochise.

Twoja aktorska popularność nie pomaga Wam w karierze?

- Wprost przeciwnie! Cały czas walczymy z obiegową opinią, że zespół jest fanaberią serialowego aktora. Ludzie zmieniają zdanie na ten temat dopiero, kiedy przychodzą na nasz koncert. "Back To Beginning" nie ma żadnego patronatu radiowego - bo moja osoba sprawia, że napotykamy na mur w muzycznym środowisku. Ale nie przejmujemy się tym. Cieszę się, że zespół powstał w czasach, kiedy byłem normalnym chłopakiem, a nie popularnym aktorem i kumple nie zrezygnowali ze mnie, gdy stałem się sławny. Dlatego dzisiaj świetnie się rozumiemy i ciągle idziemy do przodu. Reszta jest milczeniem.

Nie wierzę, że duże wytwórnie płytowe nie chciały wydać płyty zespołu filmowej gwiazdy!

- A tak, były propozycje opublikowania naszego materiału z moją twarzą na okładce. Ale tym ludziom chodziło tylko o kasę. Tymczasem ja nie jestem na sprzedaż. Zespół nie ma lidera - i to jest piękne. Dlatego szukaliśmy kogoś, kto zaakceptuje nas jako całość. Mystic nie chciał się wspierać moją osobą przy promocji tej płyty. I to nas ujęło. Tym bardziej, że przecież muzyka Cochise nie jest typowo komercyjna. Oczywiście, świetnie byłoby, gdyby zainteresowało się nią jak najwięcej osób. Być może wtedy w polskiej muzyce doszłoby do jakiejś rewolucji, bo teraz za dużo w niej plastikowego popu. Rockowy ogień podtrzymują tylko starzy wyjadacze plus Coma.

No właśnie: znacie się z Piotrem Roguckim. Doradza Wam w karierze?

- Właśnie jesteśmy razem na planie, więc mogę go spytać. Mówi, że ma to gdzieś! Jesteśmy dla niego nową konkurencją (śmiech) A tak na serio: na początku mówił, no fajnie, Paweł ma zespół, ale potem, kiedy usłyszał naszą muzykę, był pod dużym wrażeniem. Oczywiście, doradza mi jak mam używać głosu, żeby nie stracić go po pierwszym koncercie w trasie lub jak ustawiać nagłośnienie podczas występów. Ostatnio, kiedy graliśmy w jego rodzinnej Łodzi - pozdrowiliśmy go ze sceny, a kiedy Coma grała w Białymstoku - on pozdrowił Cochise. Mamy po prostu do siebie szacunek.

Dlaczego nie piszesz tekstów po polsku, tylko po angielsku?

- Nie jestem taki zdolny, jak Roguc czy Nosowska. Poza tym, oni piszą o tym, co się dzieje tu i teraz, a ja sięgam po bardziej symboliczne tematy. No i wszyscy wychowaliśmy się na anglosaskim rocku, może z wyjątkiem Heya, który jest dla nas najważniejszym polskim zespołem. Dlatego łatwiej mi wyrażać swoje uczucia w tym języku. Oczywiście, wszyscy naokoło mówią, że gdybyśmy śpiewali po polsku, to moglibyśmy podwoić sprzedaż płyty. Ale nam nie o to chodzi! Tak samo nigdy nie zrobimy jakiegoś głupawego kawałka o miłości, żeby stał się radiowym hiciorem. Bo my nie gramy pod publiczkę. Nigdy nie będę robił tego, co mi nie leży. Mimo to grono ludzi, którzy przychodzą na nasze koncerty, coraz bardziej się powiększa. I to wcale nie dlatego, że chcą zobaczyć znanego aktora. Nasi fani dojeżdżają na koncerty Cochise nawet z dalekich miast - bo zależy im na energii, jaką wytwarzamy.

Korzystasz podczas występów z aktorskich doświadczeń?

- Nie, na koncertach nie gram, jestem sobą, kieruję się instynktem. Koncert to operacja na żywym organizmie. Nigdy nie wiem, jak zareaguję na konkretne dźwięki, ani jak zareaguje publiczność. Na występie docieram do tak głębokich emocji u siebie i fanów, że mogą one wywołać nieprzewidywalny wybuch, wręcz swego rodzaju rewolucję. W tej nieprzewidywalności jest właśnie nasza siła - tak mocno oddziałujemy na ludzi. Ja mam teraz prawie czterdzieści lat, czasem bolą mnie lędźwie, odpada kręgosłup, ale kiedy wchodzę na scenę - zapominam o tym wszystkim. Potem zastanawiam się, skąd we mnie ta siła. Sam się dziwię, że zrobiłem to czy tamto. Ale właśnie podczas koncertu wyzwalam wszystkie stresy, jakie nagromadziły się we mnie w pracy: całą złość, agresję, miłość i nadzieję. Dlatego po każdym występie jestem oczyszczony z emocji.

Ale za to aktorsko możesz się realizować w teledyskach.

- Na pewno. Chociaż tam też jestem wokalistą Cochise. Ale wideoklipy to moje oczko w głowie. Wykorzystując obraz, mogę pokazać, w którą stronę biegnie moja wyobraźnia. W teledysku do "Mother Love To Bone" sięgnęliśmy po przypowieść Andersena o matce. Dzięki temu budzimy w widzu różne skojarzenia. To utwór o pozytywnym przesłaniu - ale jest w nim też dużo mroku, obaw i niepokoju. Wynikają one jednak z miłości. Pokazaliśmy to w sugestywny sposób - jednak na miarę zgromadzonych funduszy. Chłopaki z firmy współpracującej z Mystikiem dali z siebie wszystko, aby oddać klimat tego nagrania - i udało się!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji