Ubu to każdy z nas
Sięganie po "Króla Ubu" Alfreda Jarry'ego to dowód artystycznej odwagi albo szaleńczy gest samobójcy. Od ponad stu lat dramat ów to enfant terrible współczesnego (!) teatru. Takim też prawdopodobnie pozostanie na zawsze, nigdy nieoswojony do końca, bo jak można oswoić chama?! Z tekstem Jarry'ego trzeba się zmierzyć niczym z potworem ukrywającym się w ciemnej, zapleśniałej piwnicy - i albo w walce wręcz zwyciężyć, albo ponieść sromotną klęskę. Laco Adamik przyjął to wyzwanie i tak doszło w Teatrze Śląskim 17 maja br. do premiery "Ubu, słowem Polacy".
Wobec znaczącej tradycji wystawień "Króla Ubu" trzeba mieć naprawdę coś ważnego do powiedzenia, żeby móc unieść ciężar gatunkowy dramatu. Wydaje się, że Laco Adamikowi się to udało, że odnalazł on swój własny sposób na opowiedzenie historii o uzurpatorze Ubu raz jeszcze. Reżyser od początku zastrzegał, że daleki mu jest zarówno teatr marionetkowy, jak i polityczny, stąd nie zobaczymy na scenie zgrabnej paraboli o systemie totalitarnym. Oczywiście sam tekst został tak przez Jarry'ego pomyślany, aby ujawniać pewne mroczne mechanizmy władzy, ale w inscenizacji Adamika akcenty padają w innych miejscach.
Dominantą stylistyczną dla całej inscenizacji stała się poetyka snu. Sen jest tu niejako cudzysłowem, który dopuszcza zarówno interesujące pomysły inscenizatorskie, jak i usprawiedliwia poniekąd okrucieństwa Ubu. Dlatego też łóżko w zasadzie nie opuszcza sceny ani przez chwilę, sprawia, że możemy traktować rzeczywistość przedstawioną niby senne marzenie-koszmar. Poznać w tym można echa Freuda, który już dawno powiedział, że to, co w człowieku zepchnięte do podświadomości, nasze kompleksy czy pragnienia kulturowo zakazane, dochodzą do głosu między innymi podczas snu. Ubu to hipokryta, cham, tchórz, morderca, złodziej, zboczeniec - i wreszcie, przy całym bogactwie inwektyw, gdyby tylko zadać sobie trud wejrzenia w głąb siebie i zbadać osobiste motywacje, Ubu to każdy z nas... I ta właśnie prawda, kiedy już dotrze do widzów w ciemności sali teatralnej, jest porażająca i sprawia, że nie można przejść obok spektaklu obojętnie.
W postać tytułową wcielił się wybitny aktor Teatru Śląskiego, Adam Baumann, który tą rolą świętuje swoje czterdziestolecie pracy zawodowej. Czy jest to właściwy tekst na taki jubileusz? Z pewnością tak. Postać Ubu otwiera się na wielość interpretacji, niczego nie narzuca, przeciwnie, pozwala na pewną dowolność. Baumann zaś okazał się wiarygodnym Ubu, który z jednej strony przeraża, jak chociażby w scenie "szlachtowania szlachciurów", z drugiej wydaje się być śmieszny w swej małostkowości. Rola została poprowadzona konsekwentnie i choć podziwiamy w niej subtelności sztuki aktorskiej, to jednak niczym nie może nas zaskoczyć. Żałuję, że zabrakło w interpretacji rysu charakterystycznego, który obdarzyłby rolę niezapomnianym indywidualizmem. Niewątpliwie jednak Baumann jest wart zobaczenia w tej roli. Szczególnie korzystnie wypadła scena, w której aktor trzymający w dłoni czaszkę oraz odpowiednio artykułujący, przywołuje na scenie pamięć o niegdysiejszym odtwórcy Hamleta, zmarłym w tym roku Gustawie Holoubku, składając mu tym samym hołd.
Nie byłoby jednak Ubu, gdyby nie Ubicha, w której roli wystąpiła Barbara Lubos-Święs, wracająca szczęśliwie na scenę po urlopie macierzyńskim. Jarry stworzył w tej postaci replikę Lady Makbet, wyposażył ją w podobne motywacje, którymi powodowana skutecznie zaszczepiła w umyśle Ubu pragnienie bogactw i żądzę władzy. Angażując do tej roli tak młodą aktorkę, Adamik pokusił się o dodanie nowego kontekstu - różnica wieku ponad dwudziestu lat między odtwórcami głównych ról przyprawia całość nutą pikanterii czy nawet perwersji. W "Ubu, słowem Polacy" Ubicha ma bowiem nad swym mężem tą dodatkową, erotyczną władzę, która potrafi zelektryzować i zagęścić atmosferę na scenie. Wybór Lubos-Święs jest tu symptomatyczny także z jeszcze jednego powodu. Jej ostatnią rolą w Teatrze Śląskim przed krótką przerwą była Lady Makbet w inscenizacji Henryka Baranowskiego. O ile w tamtym spektaklu nie zebrała szczególnie przychylnych recenzji, tak w tym w pełni się zrehabilitowała i pokazała na co ją stać. Scena monologu w drugim akcie na długo pozostawia w pamięci obraz rozczochranej Ubichy - kobiety po przejściach. Trans, w jakim wydaje się być aktorka, może przyprawić wrażliwego widza o dreszcze.
Spektakl składa się na obraz świata wewnętrznie rozbitego, chciałoby się za Lacanem powiedzieć - pokawałkowanego. Dzieje się tak za sprawą akcji rozwijanej na kilku planach, dzięki uruchomieniu systemu zapadni i dźwigni, eksploatowaniu sznurowni; dodatkowo każda scena budowana jest jakby w odmiennej stylistyce. Poetyka oniryzmu pozwala na takie gry z konwencjami, bo we śnie, jak wiadomo - wszystko jest możliwe. Mamy zatem upiorny poranek alkoholika, zagraną w zwolnionym tempie walkę aikido rodem z "Matrixa", czy Burdora w oświęcimskim pasiaku... Całość mogłaby przypominać katalog wrzuconych bez żadnej logiki niejednorodnych formalnie scen, gdyby nie spajający wszystko rys stylistyczny. Poznać go można w szczegółowo opracowanych pantomimicznie obrazach, w rozwiązaniach scen zbiorowych, które nadają przedstawieniu ten pożądany rytm. Z przykrością jednak trzeba zauważyć, że tempo nie zawsze jest utrzymane tak, jak być powinno, zbyt często, jak to się w żargonie mówi, "osiada", tym samym pozbawiając znacznie wrażenia koherencji, a szkoda.
Stroną plastyczną spektaklu zajęli się czescy artyści, Jana Huskrechtova i Milan David. Zdecydowali się oni na scenografię ascetyczną, surową (niczym nie osłonięte elementy mechaniczne teatru - sznurownia, reflektory, otwierane klapy zapadni, etc), pozostawiając w zasadzie reżyserowi do zagospodarowania żywym, ludzkim materiałem pustą scenę. Ubóstwo w dekoracjach trzeba tu jednak poczytać na korzyść. Artyści stworzyli ramy dla rzeczywistości umownej, gdzie konia z powodzeniem można zastąpić bryłowatą konstrukcją na kółkach z drągiem zamiast łba. Całość rozbudza wyobraźnię, a to bodaj najlepsza rekomendacja.
Czescy plastycy są także odpowiedzialni za kostiumy, którym nie można nic zarzucić. Doskonale wpisują się one w atmosferę przedstawienia, raz przywodząc na myśl zjawy z nocnego koszmaru, innym razem z sennego marzenia. Pijacka banda Ubu odziana została w ciemno-bure stroje, które pysznie kontrastują ze śnieżno-białymi kostiumami rodziny królewskiej tonącej w tiulach, koronkach i żabocikach. Dodatkowo efekt kontrastu wzmaga świetne operowanie światłem, za co brawa należą się Marii Machowskiej.
Wypadałoby jeszcze choć w paru słowach wspomnieć o wielu inspirująco rozwiązanych scenach, jak chociażby o tej, w której Ubu za namową Ubichy i Burdora (w tej roli nienaganny Jerzy Głybin) rozdaje skarby zgromadzonym poddanym, których głosy słyszymy z dołu orkiestrionu, jak i o wielu innych - ale nie sposób opisać wszystkiego. Zresztą, w przeciwnym razie, kto by to jeszcze chciał zobaczyć? A przecież warto!