Artykuły

Malta. Dzień drugi

Na tegorocznej Malcie Lech Raczak obchodzi jubileusz 40-lecia pracy artystycznej. Z tej okazji przypomniano jego spektakl "Łatwe umieranie" z 2002 roku - o drugim dniu festiwalu Malta specjalnie dla e-teatru pisze Paweł Sztarbowski.

Bohaterem "Łatwego umieranie" [na zdjęciu] jest zmarły w 1999 roku znany poznański malarz Jerzy Piotrowicz (w tej roli Jacek Pawlak). Śmierć artysty stała się pretekstem do pokazania powolnego umierania całego pokolenia, które w latach 70. i 80. było siłą napędową rewolucji politycznej i artystycznej. Przedstawienie układa się w ciąg oniryczno-delirycznych scen, gdzie życie miesza się z obrazami Piotrowicza. Mieszkanie artysty jest otwartą przestrzenią. Odbywa się w nim ciągłe ucztowanie. Nie zabraknie więc miejsca dla półnagich infantek i faunów. Te same postaci za chwilę zmieniają się w szacownych polityków lub innych przedstawicieli "nowej klasy średniej". Dramat Piotrowicza polega na tym, że nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Nie rozumie jak ona funkcjonuje, ale też nie chce tego zrozumieć. Są jednak tacy, którzy radzą sobie z nią świetnie, choć wcześniej byli jego przyjaciółmi z konspiracji, m.in. kobieta, która wyszła za wysoko postawionego urzędnika. Jej przykład jest ciekawy o tyle, że chce nadal się buntować, ale traktuje to dość hobbystycznie, jako rozrywkę w jej nudnym, mieszczańskim życiu. Spektakl momentami rzeczywiście bywa poruszający, np. piękna scena gdy Zgred wyłapuje marionetki, wrzuca je do pudła, a następnie szczelnie okleja. Oddaje to sytuację pokolenia, któremu poświęcone jest przedstawienie. Irytujący staje się jednak natrętny dydaktyzm, za którym kryje się tak naprawdę niewiele. Konstatacją całości jest bowiem to, że nowa rzeczywistość jest zła, głównie dlatego, że nie docenia się w niej artystów i intelektualistów. Trudno byłoby mówić o nieprawdziwości takiego stwierdzenia, jednak w "Łatwym umieraniu" jest ono wypowiadane zbyt dosłownie, przez co przedstawienie staje się zrozumiałe tylko dla przegranego pokolenia, które przeżyło szok związany ze zmianami w Polsce. Środki użyte w tym celu są bardzo hermetyczne, nie docierają zupełnie do młodszej widowni.

W czasie Malty można też oglądać spektakle przygotowane przez Platformę Artystyczną O.B.O.R.A. Drugiego dnia zaprezentowano "Och, szczęście" w reżyserii Janusza Andrzejewskiego. Jest to tradycyjny spektakl muzyczny opowiadający historię Żyda-tułacza, inspirowany tekstami Horacego Safrina, Juliana Tuwima i Zbigniewa Herberta. Dowcipnie pokazany jest jego powrót w rodzinne strony, co daje rodzajowy obrazek życia żydowskiego miasteczka, po którym pozostały jedynie pamiątki zgromadzone w walizce. Cały spektakl był dość sztampowy, ale też chyba nie miał innych ambicji jak zapewnienie dobrej rozrywki. Udało się to głównie dzięki pięknym piosenkom śpiewanym w jidysz.

Bogaty jest też program Malty Off. Na przedstawienie Teatru U Przyjaciół dotarł ogromny tłum widzów, którzy nie mogli się pomieścić na dużym dziedzińcu Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Spektakl "Koncert maszyn" pokazuje halę fabryczną podzieloną na sekcję pracowników biurowych, sekcję praczek, szwaczek i szewca. W wyniku ich jednoczesnego działania rodzi się muzyka. W finale dyrygent składa ją zaś w symfonię na maszyny szycia, maszyny do pisania, dwie tarki do prania i szewskie kopyto. Pomysł może nie jest zbyt odkrywczy, biorąc pod uwagę chociażby eksperymenty Johna Cage'a, ale został ciekawie wykorzystany i umiejętnie połączony z choreografią - swoistym tańcem fabrycznym. Mankamentem było jednak połączenie tego wszystkiego z muzyką elektroniczną, uzupełniającą dźwięki wydobywane z poszczególnych maszyn. Zagłuszyła ona bowiem dość skutecznie odbywający się na żywo koncert. Szkoda, bo poza tym wszystko zostało świetnie zrytmizowane, łącznie z grą świateł wkomponowaną w cykl stukotów. Przy tym wszystkim z przedstawienia wynika zadziwiająca koncepcja człowieka jako maszyny, która taśmowo wykonuje pewne schematy. Jest to wizja świata zindustrializowanego, gdzie nie ma miejsca na ludzką indywidualność.

Podobną wizję, choć w zupełnie różny sposób, przedstawia także Godfrey Reggio w "The Qatsi Trilogy". Poznańscy widzowie mieli okazję zobaczyć drugą jej część, "Powaqqatsi" z 1987 roku, do której muzykę na żywo grała orkiestra kierowana przez Philipa Glassa. Tak jak w pierwszej części, "Koyaanisqatsi", zderzony został świat natury ze światem kultury, w części drugiej mamy do czynienia z zestawieniem świata pierwotnych cywilizacji z zachodnim światem rozwoju industrialnego. Plemiona pierwotne, żyjące w harmonii z naturą, nagle musiały odnaleźć się w stechnicyzowanej rzeczywistości, która wykorzenia ich kulturę. Pięknie ukazuje to scena, gdy mały chłopiec idący poboczem drogi zostaje zestawiony z ogromną ciężarówką, która zbliża się do niego, rozprzestrzeniając wokół siebie kłęby kurzu i spalin. Ta złowroga chmura w pewnym momencie pochłonie chłopca, który zniknie w jej otchłaniach. Jest to szokująca, apokaliptyczna wizja naszego świata, zmierzającego powolnymi krokami ku zagładzie. Do tego spektalu dużo więcej niż do pierwszej części wnosiła grana na żywo muzyka. W "Powaqqatsi" jest ona bardziej żywiołowa i ekspresyjna. Ma w sobie coś z fali, która stopniowo narasta, by z całej siły uderzyć, a następnie powoli odpływa. Zresztą cały film oparty jest na podobnym rytmie. Dzięki temu zestawienia obrazów bywają zaskakujące, a całość nie staje się monotonna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji