Artykuły

Wokół "Róży"

Niestety "Różę,' mogłem zobaczyć dopiero w dwa tygodnie po premierze. Oglądałem przed­stawienie już spóźniony, ale za to za­intrygowany lekturą całego rejestru wzajemnie wykluczających się wypo­wiedzi krytyki na temat wrocławskiej inscenizacji. Wachlarz opublikowanych sądów jest tym razem rzeczywiście pouczająco rozległy. O "Róży" pisano niemal w superlatywach i prawie dy­skredytująco. Jedni z radością odkryli, że dramat Żeromskiego okazał się "jednak sceniczny", drudzy szukali nawet dla reżysera miejsca w histo­rii teatru (Roman Szydłowski, "Try­buna Ludu"), inni odprawiali go tyl­ko do lamusa (jkg. ze "Współczesno­ści"). Czy wrocławska premiera jest naprawdę doświadczeniem tak dalece spornym i kontrowersyjnym? Otóż myślę, że nie. I dlatego najbliższe są mi opinie tych, którzy (jak Jan Kłosowicz z "Polityki") doceniają kompo­zycyjny zamysł inscenizacji, ale wi­dzą równocześnie jej istotne niedo­statki artystyczne, głównie aktorskie. Oczywiście wiele zależy od tego, jakie przyjąć kryteria? Jeśli skromnie mi­nimalistyczne, to wystarczającym po­wodem do optymizmu będzie sama repertuarowa decyzja teatru, jego - poparta niewątpliwą kompetencją inscenizatora - odwaga podjęcia jedne­go z najtrudniejszych zadań w dziedzinie polskiego dramatu. Jeśli przyjmiemy miary bardziej maksymalistyczne, a więc surowsze, to i wartość wrocławskiego spektaklu "Ró­ży" okaże się mniej jednoznaczna.

Najpierw oczyśćmy jednak przed­pole obserwacji z nieporozumień. "Ró­ża" jest dramatem niescenicznym - podkreślał kiedyś przez przekorę czy samokrytycyzm Stefan Żeromski. Tę deklarację można rzecz jasna zrozu­mieć. Trudno natomiast pojąć, dla­czego tak wielu komentatorów spek­taklu przyjmuje to wyznanie z dobrą wiarą i bezkrytycznie. Dramat nie-sceniczny? - co to właściwie znaczy dzisiaj, w okresie gwałtownych prze­wartościowań wszystkiego, co teatral­ne, w okresie, kiedy i umiejętnie wybrany reportażowy stenogram i prawie filozoficzny monolog okazują się zaskakująco celną partyturą tea­tralną. To, że materiał literacki "Ró­ży" jest wyjątkowo rozbudowany i rozległy, że nie można go mechanicz­nie zmieścić w jednym przedstawie­niu - też nie rozstrzyga sprawy. Ileż utworów romantycznych można by na tej zasadzie uznać za niesceniczne.

"Róża" to istotnie tekst niespójny i wielowarstwowy. Jej autor odwołał się do tradycji dramatu romantyczne­go, ale jednocześnie brutalnie się z nią spierał, nasycając tkankę utworu elementami naturalizmu, symbolizmu i ekspresjonizmu. Niemal wszystko można Żeromskiemu zarzucić - i drażniącą elokwencję i pretensjonalność i zły smak, nie sposób odmówić mu tylko jednego - gorzkiej pasji i wie­dzy o bardzo polskich sprawach, mi­tach i kompleksach. I właściwie w tym stwierdzeniu kryje się dla mnie cały sekret żywotności "Róży". To prawda, że ta sztuka jest w niejed­nym swoim fragmencie po prostu złą literaturą. Prawda i to, że jej autor nie był przenikliwie nieomylnym diagnostą, ale pisarzem namiętnie i uporczywie poszukującym odpowiedzi na pytanie, jak zespolić walkę o wy­zwolenie narodowe z walką o wyzwole­nie społeczne, co w określonej sytua­cji historycznej było problemem trudnym, a nawet dramatycznym. Można nie bez racji powiedzieć - autor "Róży" na to pytanie rzeczy­wistej odpowiedzi nie znalazł. Dał tyl­ko iluzoryczną, powielając w postaci Czarowica model romantycznego bo­hatera i upatrując w nim klucz do rozwiązania problemu, zgodny z właściwym Żeromskiemu widzeniem roli wybitnej indywidualności w hi­storii.

Cóż jednak z tego! W "Róży" li­czy się nie katalog fałszywych recept, ale zgromadzony rzetelnie materiał ob­serwacyjny i suma odważnych, twar­do sformułowanych pytań, których sens i wymiar daje się odczytać i dziś mimo trudnej do zniesienia styli­styki tekstu. Dlatego właśnie sztuka Żeromskiego nie jest tylko martwym zabytkiem złożonym z rupieciarni tej tradycji narodowego dramatu, która na słowo honoru uznana jest za wiel­ką. "Róża" przy wszystkich swoich słabościach stanowi jeszcze żywy i niezwietrzały myślowo materiał dla współczesnego teatru pod warunkiem, że potrafi z niej odrzucić rekwizy­tornię tanich efektów, a ocalić to, co jest w niej może niepełnym, ale i niezmistyfikowanym zapisem dramatów polskiej świadomości narodowej i spo­łecznej. Oczywiście jest to warunek niełatwy do spełnienia. Przekonał nas już o tym wystawiony w roku 1964 przez Irenę Babel, a z gruntu nieudany spektakl "Róży" na scenie warszawskiego Teatru Klasycznego. W jakimś stopniu potwierdza to rów­nież i premiera wrocławska.

Propozycja Andrzeja Witkowskiego wydaje mi się przede wszystkim bar­dziej interesująca i przemyślana w sferze adaptacji, dramaturgicznego opracowania utworu niż w sferze kon­kretnej realizacji scenicznej. Reżyser tekst radykalnie skrócił, zracjonalizował i uprościł. Szkieletem fabular­nym przedstawienia są odbywające się w biurze policji tajnej sceny prze­słuchania bohatera sztuki - Czaro­wica i jego współtowarzysza Osta. Resztę akcji wypełnia plan wizyjny, ale już rozebrany z kostiumu alego­rii, podporządkowany realistycznej za­sadzie konstrukcji, obejmujący projek­cję myśli i wspomnień Czarowica. Ta­ki przyjęty w inscenizacji montaż dramaturgiczny ma swoje podstawo­we walory w tym, że pozwala uzys­kać pewną zwartość i płynność nar­racji scenicznej. Oznacza on również widoczne przesunięcie akcentów w porównaniu z sugestiami tekstu Że­romskiego. Autor "Róży" dawał obraz losu Czarowica w planie symbolicznym. Jego przewodnik duchowy (Bo­żyszcze) rozbijał mury celi i prowa­dził bohatera poprzez polski pejzaż społeczny. W spektaklu jedyną rze­czywistością są sala przesłuchań, czu­wający wartownik, ekipa szpiclów i miotający się, udręczony wizjami, a w istocie bezsilny Czarowic, który szuka w końcu rozwiązania konfliktów w utopijnym wynalazku. Taka interpre­tacja czyni wymowę sztuki bardziej gorzką i świadczy wyraźnie o tym, że reżyser podjął tu próbę świadomej konfrontacji diagnoz Żeromskiego z naszą zweryfikowaną już historycznie wiedzą o sprawach, które są tema­tem "Róży".

Witkowski zapłacił jednak za swój wybór również określoną cenę. Jego inscenizacja jest ujęciem "Róży" czy­telnym i rzeczowym, ale zbyt oschłym i jednostronnym w tonacji. Reżyser szczęśliwie wyminął ukryte w tekście zasadzki patosu i pustej retoryki, ale nie dał wielu scenom dostatecznej temperatury emocjonalnej i siły wy­razu. Przedstawienie ma znacznie lepszą, sprawniej i dynamiczniej skomponowaną cześć pierwszą. Mniej klarowna i logiczna jest za to część druga, zawierająca i pewne zbędne przy tych założeniach adaptacji epizo­dy (sceny z Nastką i Szczypiorkiem) i nietrafnie zainscenizowaną scenę balu.

Kilku istotnych rzeczy w tym spek­taklu po prostu nie rozumiem. Na przykład, jeśli w trosce o wytrzyma­łość widza, w scenach tortur przyję­ta jest zasada pewnej stylizacji, to dlaczego zaraz potem oblewa się Osta prawdziwą wodą, a później z podej­rzaną pedanterią eksponuje jego zła­mane palce, z których ścieka czer­wona farba imitująca krew. Jeśli sce­nę balu rozgrywa się w rytmie zwolnionym, wręcz somnambulicznym, to efekt jest przecież taki, że wkraczają­ce później zjawy w sposób prawie zupełnie naturalny wtapiają się w tło i nie są ani elementem zaskocze­nia, ani świadomie wypunktowanym dysonansem.

Niedosyt budzi też aktorska realiza­cja przedstawienia. Edward Lubaszenko w centralnej roli Czarowica nie dysponował dostateczną skalą eks­presji, ale obronił swa postać skrom­nością i konsekwencją środków aktor­skich, był bohaterem nie tyle roman­tycznym, co bardziej współczesnym, autentycznie wrażliwym, zagubionym, z godnością sprzeciwiającym się złu i z uporem szukającym idei. Z mie­szanymi uczuciami obserwowałem grę Eliasza Kuziemskiego jako Naczelni­ka. Na początku zaintrygował mnie swą miękkością, opanowaniem i świa­domym, jak mi się zdawało, przy­czajeniem. I tej roli zabrakło jednak wyraźnie pointy, paru charaktery­stycznych reakcji, partu akcentów pod­stępnej perwersji, które odsłaniając drugą twarz Naczelnika nadawałyby po­staci dopiero pełny format. Podobał mi się za to Zdzisław Kuźniar prosto, oszczędnie i surowo kreujący rolę Osta. Również Halina Dobrucka z niewątpliwą kulturą i taktem zapre­zentowała nie najbardziej wdzięcznie zarysowaną w tym układzie tekstu po­stać Krystyny. Do jasnych punktów przedstawienia należała również sta­rannie zindywidualizowana ekipa szpiclów.

Reszta wykonawców niestety za­wiodła. Marek Idziński mówił trudny tekst Bożyszcza pusto i bez śladu po­lotu czy sugestywności. Zbigniew Ro­man zbyt spłaszczył i uprościł złożo­ną rolę Anzelma. Oczywistym niepo­rozumieniem był Bogusław Kierc ja­ko Zagozda, demonstrujący nadmiar egzaltacji i sztuczną pseudopoetycką manierę przekazywania tekstu. Tyle złego o ważniejszych propozycjach aktorskich. Natomiast do najbardziej cennych atutów inscenizacji zaliczył­bym świetną, doskonale organizująca przestrzeń sceniczną scenografię Ka­zimierza Wiśniaka.

Mimo wszystkich wyrażonych już zastrzeżeń - jedno chyba nie ulega wątpliwości: dobrze się stało, że obej­rzeliśmy na scenie Teatru Współczes­nego przemyślaną i samodzielną reży­sersko premierę "Róży". Jest ona mo­że sukcesem połowicznym, ale jedno­cześnie realnym dowodem rosnących, uzasadnionych ambicji teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji